sobota, 24 maja 2014

Bieszczady vol 2 ( 30 kwiecień-3 maj 2014r.)

    Kiedy rok temu wybrałam się w Bieszczady nie sądziłam, że tak szybko tam wrócę. Odległość z Opola do Ustrzyk Górnych mała nie jest, a i dojazd sprawia sporo problemów. Zatem jak to się stało, że mimo niedogodności zaniosło mnie znów na Połoniny ??? Dagmara i jej zachęta dotycząca koncertu  fantastycznej ekipy z Domu o Zielonych Progach :) 
   Przed wyjazdem milion spraw, wszystko na wariackich papierach ale szczęśliwie najważniejsze udało się załatwić: ubezpieczenie przed podróżą do Hiszpanii, wypełnienie papierów do pracy, które decydowały o przyznaniu środków na badania, zlożenie zeznań dotyczących pożaru, który kilka dni wcześniej ugasiłam (dwoma miskami wody:)). Tradycyjnie zatem nie obyło się bez stresu przedwyjazdowego na szczęście w Opolu mam na podorędziu Leszka najlepszego miejskiego  kierowcę rajdowego, dzięki któremu zdążyłam na Polskiego Busa. I tym sposobem za całe 21 zł ok. godziny 21 byłam w Krakowie.
Zanim zrobiłyśmy zakupy i dowlokłyśmy się do mieszkania Dagi była 23. A autobus na Sanok był o 1.30 zatem czekało nas szybkie spakowanie plecaka Dagmary, jej błyskawiczna kąpiel i powrót na krakowski PKS. Podróż do Sanoka długa i męczaca, potem szybka przesiadka na busa i ok 8.40 byłyśmy w końcu w Ustrzykach Górnych skąd zaplanowałyśmy naszą wędrówkę.
   Po szybkim ogarnięciu (zaliczyłam nawet umycie głowy wodą mineralną zakupioną w pobliskim sklepiku) i przebraniu ruszyłyśmy z Dagmarą na szlak ku  Połoninie Caryńskiej. Dlaczego akurat tam? Bo rok temu pogoda i brak czau nie pozwoliły Jurkowi i mi na kontynuowanie naszej wędrówki w tamte rejony:)
   Kupno biletu wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego( 6 zł) i w drogę! Podejście pierwsze i pierwsze mordercze myśli- prawie zawsze tak mam, że gdy pojawia się pierwsza góra , którą zdobywam na danej wycieczce, zastanawiam się co do diabła podkusiło mnie by z niemałym plecakiem "zwiedzać" górzyste tereny :) Gdy włazlyśmy na wzniesienie zrobiłyśmy przerwę aby zjeść śniadanie i z daleka popatrzeć na Połoninę- widok imponujący. Jednakże nisko wiszące chmury zdyscyplinowały nas do pozbierania ekwipunku i ruszenia w dalszą drogę. Połoninę praktycznie przebiegłyśmy nie zatrzymując się na niej bo obfite krople deszczu skutecznie nas od tego odwiodły. Zdjęć brak :) 
Postój zrobiłyśmy w deszczochronie gdzie spotkałyśmy już niezłą garstkę przemokniętych Bieszczadników. Napiłyśmy się gorącej herbaty, posiedziałyśmy chwilę i ku zdziwieniu współtowarzyszy postanowiłyśmy iść dalej póki teren całkowicie nie zamoknie potęgując mozliwość kontuzji, o które przy schodzeniu po śliskich kamieniach nietrudno. 
Patrząc uważnie pod nogi udało nam się "spotkać" dwie salamandry plamiste, zatem i deszczowa pogoda ma w górach swoje dobre strony :)
   
Gatunek chroniony w Polsce w obiektywie Dagi  (fot D.P)

   Gdy zeszłyśmy z Połoniny Caryńskiej w Brzegach po ulewie nie było śladu. Uzupełyśmy snickersowe zapasy, pogawędziłyśmy z panią ze sklepiku i ruszyłyśmy ku Chatce Puchatka, w której planowałyśmy nocleg i spotkanie z kolejną częścią naszej wyprawowej ekipy, która wyruszyła z Wetliny. Podejście ostre i męczące ze względu na skalne schody, które utrudniają podejście we własnym rytmie. Plecak nieco ciążył,a słońce dodatkowo ogrzewało nasze przegrzane wysiłkiem ciała. Ale spokojnym tempem z jedną przerwą na uzupełnienie kalorycznych ubytków połówką snickersa (ech te połówki to mi Dagi do samego końca wypominała :P) dotarłyśmy końcu na miejsce przed godziną 15-stą nie przekraczając tym samym sugerowanej przez mapę czasówki. Tym milsze wejście, że przed Chatą spotkaliśmy komitet powitalny w postaci Ewy i Wojtka :)
   Zaklepaliśmy miejsca w pokoju (25zł za pryczę), skorzystaliśmy ze specyficznej ochładzającej kąpieli (dla niezorientowanych w Chatce nie ma bieżącej wody, do łaźni idzie się 500m a całe "kąpielisko" stanowi stalowa nieco pordzewiała rura z której sączy się woda o niezwykle orzeźwiającej temperaturze), zjedliśmy i wylegiwaliśmy się do wieczora na połonińskiej trawce podziwiając przy okazji niezwykłą ferię barw zachodzącego za górami słońca.
                                                       Prawie jak wulkan... (fot. D.P)

   A gdy chłód wiatru skutecznie wygonił nas do bacówki umilaliśmy sobie czas wiśniówką, planszówkami i gitarową muzyką poznanego w schronisku przewodnika bieszczadzkiego do czasu gdy jeden ze współspaczy trochę niegrzecznie acz stanowczo poprosił nas o ciszę.
      Kolejny dzień i kolejna wędrówka - tym razem już w czwórkę ruszyliśmy na Połoninę Wetlińską
                                         Najdzielniejsza ekipa na bieszczadzkich szlakach

   Tu już było dość wyraźnie widać, że zaczęła się majówka bo i ludzi było o wiele więcej niż dnia poprzedniego. Nic dziwnego bo malownicze krajobrazy i stosunkowo łatwe podejścia sprawiają, że całe rodziny spieszą tu odpocząć od zgiełku miast.
                                         Taki widok i gorąca herbata i niczego więcej nie trzeba...

   Na przełęczy Orłowicza zjedliśmy drugie śniadanie, potem "zdobyliśmy" Smerek i unikając tabunu turystów ruszyliśmy w stronę Jaworzca. Wędrówka przyjemna bo słońce nam sprzyjało, jedynie co wybiło nas z rytmu to kiepsko oznaczony szlak w lesie, gdzie w jednym momencie zgubiliśmy drogowskazy. Czyli powtórzyła się sytuacja z zeszłego roku. Plus zagubienia? Możliwość zobaczenia świeżego tropu najprawdziwszego niedźwiadka jednak nie zaryzykowaliśmy go śledzić :) Po 10 minutach kluczenia udało nam się znaleźć brakującą cząstkę szlaku i już bez większych przeszkód dotarliśmy do Jaworzca gdzie zjedliśmy zasłużony posiłek :) (zupy: żurek, kwaśnica i pomidorowa: każda po 12 zł).
Mniejsza chatka schroniska Jaworzec (to tu spałam w zeszłym roku)

   Po obiedzie ruszyliśmy dalej, asfaltową drogą, na której po krótkim czasie postanowiliśmy się rozdzielić w celu złapania stopa. Dwoma różnymi samochodami, w niewielkim odstępie czasu z Kalnicy dostaliśmy się do Cisnej gdzie zaplanowaliśmy dwa noclegi ze względu na wspomniany koncert Domu o Zielonych Progach. Tam też czekała ostatnia "rata" naszej wyprawowej ekipy w postaci Kasi i Tomka:)
   Dzień drugi najlepiej przedstawia mapa, którą wygenerował (już po powrocie do domu) nasz dyżurny informatyk Wojtek (dla którego brak GPS-a w wyposażeniu wyprawowym to poważne niedociągnięcie nawet gdy są to tylko Bieszczady :D )
   Wojtkowa analiza wędrówki...

   Bacówka pod Honem nic a nic nie zmieniła się w stosunku do zeszłego roku, nie zmieniła się też  drastycznie majówkowa cena noclegu ( 37zł ). Ci sami mili gospodarze, to samo pyszne jedzenie (polecam pierogi Włóczykija: nadzienie jak z ruskich a dodatkowo czosnek niedźwiedzi za całe 12 zł oraz placek po węgiersku z prawdziwym pysznym gulaszem w ilości jak dla porządnie głodnego mężczyzny za 20zł ). Atrakcją w przeddzień występu głównej gwiazdy majówki okazał się "koncert, którego nie było" fantastycznej grupy Caryna zakończony wspólnym muzykowaniem do późnej nocy. 
    Muzykowanie okraszone soplicowymi nalewkami nie dla wszystkich okazało się relaksujące, ponieważ w ostatni wędrowny dzień na szlak ruszyliśmy tylko w czwórkę: Kasia, Tomek, Daga i ja.
Uznaliśmy, że robimy spacerowy szlak z Dołżycy na Łopiennik. Trasa lekka, łatwa i przyjemna choć widoków znacznie mniej niż na Połoninach. Ale jednocześnie znacznie mniej ludzi. 
Schodząc z Łopiennika zahaczyliśmy o bazę namiotową. Bardzo fajne, klimatyczne miejsce :)
Umywalnia przy bazie

   Mieliśmy także dość czasu by w Łopience obejrzeć cerkiew greckokatolicką wysłuchać zadedykowanej specjalnie dla Dagi i Kasi piosenki, którą wykonał łopienkowy Artysta.
Cerkiew i turyści

   A potem to już marsz asfltówką, aż do głównej drogi gdzie już bez problemu ( przy zachowaniu zasady podzielenia się na grupy) złapaliśmy stopa, który zawiózł nas do Cisnej. 
Szybko się ogarnęliśmy, zjedliśmy obiad, skorzystaliśmy z rozkoszy przebywania na świeżym powietrzu i przygotowywaliśmy się do występu Domu o Zielonych Progach. Zapowiadało się miło, jednak deszcz rozgonił nas spod sceny pod gołym niebem. Muzycy przenieśli się do schroniska gdzie koncert był kontynuowany jednak w znacznie okrojonym składzie i w niezbyt dogodnym miejscu ( w przedsionku schroniska). Dagi to nie zraziło więc bez przeszkód doczekała do końca gdy grali jej ulubieńcy a potem wróciła do ekipy by pograć w 6 bierze :)
   Czas szybko minął i nazajutrz trzeba było się zbierać. Wraz z Wojtkiem i Ewą  autobusem wyruszyłam do Sanoka skąd oni mieli połączenie na Rzeszów a ja miałam miec busa do Krakowa... No właśnie...miałam mieć. Bus nie przyjechał. Dlaczego?? Bo była sobota i bus kursował jak w sobotę, nie zważając na to, że na rozkładzie były inne godziny odjazdu podane specjalne na niedziele i święta, a to przecież był 3 maja. Gdybym jechała kolejnym busem, to nawet licząc, że on przyjedzie i że znajdzie się w nim dla mnie miejsce szanse na złapanie rozsądnego połaczenia z Opolem graniczyłyby z cudem. Nie zważając zatem na innych towarzyszy niedoli złapałam na stopa turystyczny autobus do Rzeszowa i stamtąd już z pomocą PKP (interRegio bus i z Katowic interRegio) po 13h(!) podróży dotarłam do mieszkanka na opolskim ZWM-ie :)

A dwa dni po powrocie z Bieszczad byłam już w Hiszpanii...ale to zupełnie inna historia :)


1 komentarz: