niedziela, 1 września 2013

Na podbój Krymu (12-28.08.2013 r)

   Gdy pojawiła się opcja wakacji na Krymie przeszukałam internet w celu zweryfikowania ofert biur podróży. Najbardziej atrakcyjna wydawała się propozycja WytwórniWypraw pt." Krym z przygodami". Jednak namówieni przez najoszczędniejszego  kolegę podjęliśmy wyzwanie i sami stworzyliśmy sobie niezapomniane wakacje. 
 Na samym wstępie wyprawy zgubiliśmy Wiktora... Bo Jurek poszedl szukac karty startowej do telefonu, Wiktor polecial do pociągu, a ja z resztą bagażu zostałam i czekałam na księcia. Wbieglismy ze spóźnialskim Jurkiem na peron w trakcie jak pociąg już odjeżdżał. Jeszcze konduktor od razu chciał bilety więc zaczęliśmy grzebać w saszetkach, pociąg zaczął nabierać prędkości, Jurek wskoczył , ja tuż za nim ale moja karimata się zaklinowała w drzwiach. Masakra:) Wciągnął mnie konduktor:) Jak stalam w pociagu mialam w oczach łzy przerażenia i jednocześnie dostałam ataku śmiechu. Aż dziw, że nie zapakowali mnie w kaftan bezpieczeństwa. Pierwsza myśl -udało się, jedziemy, wszyscy...A tu telefon. Zanim doszliśmy do naszego wagonu okazało się, że Wiktor myśląc, że zostaliśmy we Lwowie...wysiadł z pociągu. My na niego czekaliśmy w Simferopolu , a on dostal sie do transportu wieczornego tylko dzięki temu, że postawił flaszkę zawiadowcy całego dworca ( w pierwszej chwili powiedzieli mu ze następny pociąg jest za 4 dni):)


Nasza 24 godzinna kwatera:) (fot. J.G)

   Pociąg relacji Lwów-Simferopol jedzie 24h i 1 min. Byliśmy w przedziałach czteroosobowych. Wszystkie rodzaje przedziałów są przystosowane do spania. Nocleg na takim łóżku jest całkiem wygodny. Miejsca jest wystarczająco na osobę ok 180cm wzrostu a przestrzeni dość sporo. Dostaje się komplet czystej białej pościeli (2 prześcieradła, poszewkę na poduszkę i ręcznik), materac i w podróży gdy jest chłodniej-koc. Każdy wagon ma swojego konduktora, który jest w razie potrzeby, czyści toalety, dokłada papier, robi kawę i herbatę jak ktos ma na to ochotę. Dostęp do wrzątku jest bez ograniczeń. My mieliśmy górne łóżka ale póki jest dzień ma się prawo siedzieć na dole. Nocą nie trzeba świecić światla jak sie chce czytac bo przy każdym łóżku jest oddzielna lampka. Przez radiowęzeł puszczana jest ukraińska muzyka.Koszt przejazdu 107zł.  Zatem warunki lepsze niż te, które w większości przypadków proponują nam nasze swojskie Koleje Regionalne. 
   Gdy dojechaliśmy na miejsce i spotkaliśmy się już we trójkę pojechaliśmy do Bałakławy. Był już wieczór, jak szukaliśmy kwater - istniało uzasadnione ryzyko spania na plaży. W końcu zapytaliśmy babuszkę ta nas pokierowała do innej babuszki i trafiliśmy na kolejną babuszkę . W końcu ta nas przejęła , wsadziła do taksówki...pojechalismy na nocleg. Masakryczny był...w pokoju bylo lóżko, pani dostawiła polówkę a Juro spal na karimacie na podłodze. Ja ze wzgledu na brak miejsca w pokoju w nogach łożka miałam bagaże. Kwatera nie grzeszyła czystością, toaleta  na zewnątrz składała się z prysznica, z którego woda lała się na podłogę i wc które stanowiła ubita muszla. Bylo tam z 5 psów które nawzajem sobie jedzenie wyrywały i 3 okropnie chude koty... Rano zwinelismy się bez żalu. 
   Pojechalismy do Foros. Foros to mała odpoczynkowa mieścinka , w której często bawi się elita ukraińsko-rosyjska. Znaleźliśmy nocleg w bloku, duży pokój (200 hrywien za noc czyli ok 80zł) , łóżka były dwa ale jedno dwuosobowe więc wszyscy w trójkę mieliśmy wygodnie. Do plaży 5 minut, do centrum 5 minut. W Forosie jak w całej okolicy o 23 wyłączano wodę ze względu na to, że tamta część Krymu jst bardzo sucha. Korzystaliśmy z niskich cen arbuzów, melonów i winogron które pożeraliśmy kilogramami. Opijaliśmy się kwasem chlebowym który znakomicie gasił pragnienie. W Foros była cudna przejrzysta woda, skały z których można było skakać do wody. Odpoczywaliśmy ale też robiliśmy wycieczki- do Jałty, gdzie płyneliśmy stateczkiem by zobaczyc twierdzę-Jaskółcze gniazdo, port, punkt widokowy, spacerniak i stare miasto. Do Alupki by zwiedzic pałac, Do Masandry by zakosztować lokalnych win i zwiedzic kolejny zamek. Na kwaterze poznaliśmy Białorusinkę, dwoje Rosjan(tata z synem)i właścicielkę i z nimi świętowaliśmy nawet jej urodziny bo nas zaprosiła.


Widok z morza na otoczenie Foros


Woda była tak przejrzysta, że żal było nie wskoczyć

Podwodni przyjaciele


A tak nocowała obsługa jednej z restauracji oferujących tatarskie przysmaki


Niezwykle przystojna podwodna torpeda :)


Ogrody pałacu w Alupce zAj Pietri w tle - wielkie niezdobyte :(

Pałac Woroncowa w Ałupce


Skok Jurka z 10m wieży w Ałupce do wody. Wiktor też skoczył i mu zerwało zegarek. Już szliśmy na autobus gdy sobie przypomniał o nim, wrócił, zanurkował i...znalazł:)


Massandra, pałac

Strażnik pałacu w Masandrze i fragment linii trolejbusowej.
 Wypada nadmienić, że komunikacja bardzo dobra i bardzo tania. 
Miejskie autobusy i tramwaje -koszt ok 1-1,25 hrywni czyli 40-60 groszy. 
Za 5km marszutką płaciło się złotówkę na polskie. 

   Po 7 dniach zwineliśmy żagle i ruszylismy w podróż na inną część Krymu-do Feodosji. Gdy dojechaliśmy na miejsce Wiktor szybko zalatwił nocleg. Trafiliśmy na posrednika...Mieszkanie komfortowe, niedaleko centrum i plaży- cena 200 hrywien. Z tym że plaże baaaardzo zatłoczone i brudne a sama Feodosja to moloch. Postanowilismy że podobnie jak w Bałakławie ewakuujemy się po przespaniu nocy Odzyskawszy pieniądze za reszte noclegów (omijając pośrednika zdziercę) ruszyliśmy do oddalonego o 20 km Koktebel. Zanim znaleźliśmy kwaterę tym razem zrobiliśmy rekonesans plaż-wypadł pozytywnie:)
   Spaliśmy w nowo budowanym budynku, mieliśmy w pokoju tylko łóżka i dywany i dwa taborety. Ale cena była niska (180 hrywien za pokój) a przede wszystkim miejscówka- bardzo atrakcyjna. 
Koktebel to ukraińska kraina wina, były stoiska gdzie wino lali tak jak piwo, można było próbować różnorakich trunków. Wino z Koktebel ma zawartość alkoholu ok 19%. Czyli jest podprawione konkretnie:) Plaże są kamieniste ale bezpłatne a samo miasteczko leży u stóp wulkanu Karadah. Słynie ze złotych wrót, zatem udaliśmy się na wycieczkę by zobaczyć to cudo z bliska. 1,5 godzinny rejs kosztował 70hrywien czyli 28zł. Była też przerwa na kąpiel w miejscu gdzie woda jest cudnie przejrzysta a głębokość dochodzi do 25m. Teren Karadah był odgrodzony bo jest to rezerwat. Smak pieszych wędrówek mogliśmy poznać rankami udając się na okoliczny rekonesans bo pagórkach- czasem zarośnięte obficie a czasem krajobraz typowo księżycowy. Koktebel też miał wielu turystów. Swoją drogą nigdzie nie widziałam takiego nagromadzenia luksusowych samochodów. Lexusy, (jak daje radę to niskie zawieszenie poza drogami Krymu nie mam pojęcia)i inne takie cuda, prócz tego przepiękne jachty. O ile w Forosie na każdym kroku można było kupić lokalne potrawy to w Koktebelu królowała pizza z budek i wszechobecny kebab. 
Z Koktebelu też robiliśmy wycieczki- do Sudaka ( duża miejscowość, plaże bardziej piaszczyste ale w dużej mierze płatne, imponujące ruiny twierdzy, a wokół masakryczna zabudowa bez ładu i składu) i Nowy Świat- mniejsze miasteczko, pięknie położone, jeszcze drobniejszy piasek. 
Koktebel. Krajobraz od strony przystani

Wszechobecny, tu zdjęcie zrobione w przypadkowym barze

Dwie największe atrakcje Koktebel: Złote Wrota i... biceps ;)





Koktebel widziane ze statku

Sielska Ukraina

"Uboga" Ukraina 

W tak strzeżonym kraju można czuć się całkowicie bezpiecznie :)

 Sudak plażowy, jak widać- piasek zamiast kamieni


Sudak - "dzika" Ukraina :) w tle zamek

Sudak, jako przykład paskudnej zabudowy - problem całego Krymu

Nowy Świat - zew historii

Nowy Świat z perspektywy morskiej kapieli

Ciekawostki krymskie:

Na Krymie bardzo ciężko dogadać się po ukraińsku. Krym jest bardziej rosyjski, mimo iż należy do Ukrainy. Nawet pani chciala od nas zapłaty za nocleg w rublach.

Odległość kilkunastu kilometrów na plaży może całkowicie zaważyć na jej uziarnieniu i szerokości.

W Koktebel są takie silne prądy morskie że w falobogate dni morze przyjmuje brunatną barwę by następnego dnia być zdecydowanie inne choć nie tak przejrzyste jak w Foros.

W barze w Foros można było sobie zamówić barmankę. Nie dziwne zatem, że na Krymie jest najwieksze skupisko HIV na Ukrainie.

Lokalny fastfood- czeburaki. Rodzaj naleśnika wypełnionego różnorakim farszem smażonego w głębokim tłuszczu- w Forosie na każdym kroku, w Koktebel trzeba było się naszukać.

Język angielski- nieprzydatny, prędzej dogadałam się na migi i po polsku

Bieszczady

   W swoim życiu schodziłam wiele górskich szlaków. Beskidy, Góry Stołowe, Tatry zwiedzałam już z rodzicami gdy miałam po kilka lat, a później z naszą treningową ekipą w szkole średniej i na studiach. Bieszczady pozostawały nieodkryte.
   Aż zdarzyła się okazja gdy mogłam zgrać swoje plany z planami Jurka, gdy podróż tak długa nie była problemem związanym z brakiem urlopu. Majówka 2013 obfitowała w wystarczającą ilość wolnych dni. Zatem kurs obraliśmy wyjątkowy: Bieszczady.
   Postanowiliśmy jechać komunikacją zbiorową by nie być uzależnionym od miejsca zaparkowania samochodu. Trasę Racibórz- Zagórz pokonaliśmy korzystając z PKP. Początkowo pociąg, później autobusowa komunikacja zastępcza. Dzięki temu, że korzystaliśmy ze zniżki Ty i Raz Dwa Trzy oraz mojej ulgi doktoranckiej koszt przejazdu był bardzo atrakcyjny bo ok 26zł od osoby. Z Zagórza złapaliśmy autokar do Komańczy (koszt ok 5zł) - miejsca, które obraliśmy za początek naszej wędrówki. Ze względu na to, że przybyliśmy dość późno (po bagatela 10h od rozpoczęcia wyprawy) mieliśmy naprawdę niewiele czasu na znalezienie noclegu przed zmrokiem. Nieopatrznie omineliśmy schronisko myśląc, że nie będzie problemu z kwaterą. Problem był. Widocznie nie budziliśmy zaufania, lub- co jest zdecydowanie bardziej prawdopodobne- nie wyglądaliśmy na osoby, które zostawią w danym miejscu jakieś niebotyczne pieniądze.
Summa summarum po półtorejgodzinnych poszukiwaniach udało nam się wynająć pokój (30zł od osoby), z którego jednak musieliśmy się ewakuować następnego dnia przed godziną 6. Jak się później okazało-wyszło nam to na dobre.
   Wyruszyliśmy rankiem doszliśmy do sklepu gdzie zaopatrzyliśmy sie w chleb, batoniki i wodę. Jurek dzielnie przyjął na siebie całe nasze zapasy płynów. Z załadowanymi plecakami udaliśmy się w stronę Jezior Duszatyńskich. Trasa długa i żmudna ale bez większych podejść. Po pewnym czasie jednak plecak zaczął nieco ciążyć  a i marsz z czasówką znacznie słabszą niż tą wynikającą z mapy nieco  demotywował. Jednak urok jezior zrekompensował wiele. Poczułam klimat piosenek SDM-u, wtopiłam się w Bieszczady i mimo zmęczenia chłonęłam atmosferę:
 Anioły są takie ciche, zwłaszcza te w Bieszczadach :)


Duszatyńskie Jeziorka, baza noclegowa wielu turystów przed atakiem Chryszczatej

   Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej, zaczęły się większe podejścia. Chryszczata, Przełęcz Żebrak, Wołosań. Nie chcę myśleć ile razy przeklinałam pod nosem pomysł wędrówki z plecakiem. Wypracowałam najlepszą metodę przypinania go: pod górę odpinać pas piersiowy by łatwiej było oddychać, z górki zapinać go z powrotem by plecak dobrze trzymał się ciała i stanowił z nim jedność. Zabranie kijków trekkingowych okazało się pomysłem iście genialnym dzięki czemu uniknęłam bólu kolan. W 10 godzinie wędrówki było mi już wszystko jedno a czerwony szlak mienił mi się niebieskimi barwami. By nie tracić czasu przystanek robiliśmy co godzinę... patrzyłam na zegarek z wielką nadzieją. Ale po chwili zwątpienia i "czułym" ogarnięciu przez towarzysza wzięłam się w garść. Schronisko w Cisnej stało się prawdziwą oazą a nie fatamorganą. Gdy dotarliśmy do celu, prawie po 11godzinach marszu czułam, że nieco zawiodłam ale gdy obsługa schroniska dowiedziała się o naszej wędrówce i czasówce i była pełna podziwu stwierdziłam, że nie jest aż tak źle. Mapa, którą mieliśmy była specyficzna, przynajmniej tak sobie to tłumaczę:) Za nami dotarła też grupa turystów, których w namiotach spotkaliśmy na Jeziorkach- oni trasę Komańcza-Cisna rozłozyli na dwa dni...tak zazwyczaj robi większość bieszczadników. Wieczorem odpoczywaliśmy przy ognisku słuchając bieszczadzkich opowieści zaproszonego przez opiekunów Bacówki pod Honem bajarza. Warto wspomnieć, że obsługa schroniska przesympatyczna a proponowane przez nich naleśniki i pierogi wyśmienite. Cena noclegu ze względu na majówkę nieco wyższa niż standardowo (36zł) udało nam się jednak przespać na łóżkach unikając podłogi.
   Następnego dnia zmodyfikowaliśmy nieco początkowe plany wędrówki ze względu na moją niedyspozycję. Zamiast 7 godzinnego szlaku wybraliśmy krótszy- 5godzinny w kierunku schroniska Jaworzec. Trasa wiodła lasem, co z jednej strony ułatwiało marsz w słońcu lecz jednocześnie ograniczało wspaniałe bieszczadzkie widoki. Podejść było kilka, szczególnie przed Falową,  poza tym spokojna trasa. Na koniec skróciliśmy sobie nieco drogę wybierając "szlak" przez rzekę, To zaoszczędziło dobre pół godziny marszu:) Kije okazały się nieodzowne w celu łapania równowagi gdyż nurt na środku był dość wartki
Moja osobista przeprawa:) (fot. J.G)

Schronisko Jaworzec i jego nowoczesne rozwiązania techniczne, które jako inżynier i miłośnik natury szczerze doceniam

   W Jaworzcu było już sporo ludzi, nocowaliśmy na zbiorowej sali w mniejszej chacie bacówki. Towarzystwo w dużej mierze takie samo jak w Cisnej, szlak schroniskowy okazał się najpopularniejszy. Po rozmowach ze współbiesiadnikami postanowiliśmy, że następnego dnia wyjdziemy dość wcześnie ze względu na pielgrzymkę pozostałych turystów i ograniczoną pojemność następnego punktu naszej wyprawy: Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej.
Ze względu na kończące się zapasy wody postanawiliśmy się rozdzielić- ja sama poszłam na Przełęcz Orłowicza a mój współtowarzysz zszedł do wioski by później nieco do mnie dołączyć. Samotna wędrówka jest emocjonująca lecz jednocześnie dość niebezpieczna. Dzięki chwilowemu rozstaniu miałam możliwość nieco jej zakosztować mając jednak mocne poczucie bezpieczeństwa i ewentualną dłoń asekuracji. Marsz minął bardzo szybko, dotarłam na miejsce 40minut przed czasówką mimo biwakowania na miękkim mchu tuż przed Przełęczą. Warto wspomnieć, że właśnie w tym miejscu Bieszczady odkryły przede mną w pełni swój niebywały urok...
Gdzieś na samotnym szlaku...

   Trasa była widowiskowa ale też zatłoczona ze względu na niewielką trudność przejścia. Mijaliśmy sporo turystów i do Chatki Puchatka dotarliśmy około godziny 13. Mieliśmy mozliwość wybrania miejsca na pryczach. W schronisku nie ma wody więc zrobiliśmy sobie dzień dziecka. Relaksowaliśmy się leżąc na trawce i czytając książkę w przepięknym otoczeniu. Słońce jednak szybko zniknęło a silnie wiejący wiatr zapowiedział potężną burzę. Schronisko się zapełniło, zmęczeni turyści z utęsknieniem czekali na opuszczenie przez biesiadników sali jadalnej by móc rozłożyć swoje posłania na zimnej kamiennej podłodze. A my w towarzystwie trzech przyszłych prawników, dwóch tatusiów z synami zasnęliśmy na łóżkach goszcząc na ziemi turystyczne małżeństwo,dla którego brakło miejsca w jadalni.
   Pogoda się zaczęła kręcić a my już u kresu wyprawy zeszliśmy do Wetliny. Było to 3 maja więc szanse skorzystania z komunikacji są praktycznie zerowe. Sześcioma autami złapanymi na stopa dotarliśmy do Sanoka skąd udało nam się zdążyć na autobus do Rzeszowa a stamtąd na połączenie kolejowe do Raciborza przez Katowice. Około północy dotarliśmy do domów. Zmęczeni ale szczęśliwi. Mieliśmy wymarzoną aurę, przeszliśmy fragment Bieszczad... Marzenie nr 1 spełnione. Ale już wiem, że na pewno jeszcze tu wrócę :)



Początek

Po co ten blog ginący w gęstwinie tylu ciekawszych i popularnych?
Po to bym miała łatwy dostęp do swoich wspomnień. Zawirowania osobiste nauczyły mnie, że trzeba spełniać marzenia. I choć w moim przypadku nie są one wielkie i dalekosiężne to bardzo sobie je cenię.
Kilka zamysłów na podróże tkwiło w mej głowie od lat. Teraz powoli acz konsekwentnie je realizuję. 
Kto nie ma odwagi do marzeń nie będzie miał siły do walki. A ja jestem wojownikiem:)