wtorek, 12 września 2017

Czerwone Wierchy 09-10.09. 2017



Od dawna Ania, kuzynka mojego dobrego kolegi Lesia, chciała pochodzić po polskich Tatrach. Na co dzień zamieszkuje i pracuje w Niemczech więc tym trudniej było zgrać nasze terminy i dodatkowo wstrzelić się w dobrą pogodę. Ale udało się i w trójkę spakowaliśmy plecaki  po czym wyruszyliśmy w stronę Zakopanego. Plan był prosty – Czerwone Wierchy. Postanowiliśmy przejść trasą krótszą ale z utrudnieniem od razu na Małołączniak bo do Gronika, skąd prowadził szlak, było łatwiej wrócić po auto dnia następnego;).

Wyjechaliśmy nocą by w godzinach porannych zacząć naszą wędrówkę. Zaopatrzeni w plecaki z ekwipunkiem noclegowym ruszyliśmy niebieskim szlakiem.
Pogoda zachęcająca do wędrówki

 Mimo niewyspania szło się całkiem nieźle- szczególnie gdy w okolicach Kobylarzowego Żlebu zjedliśmy dania instant zalane wodą z termosu, który zmieścił się w moim bagażu. Posileni jakże wartościowym posiłkiem ;) nie przestraszyliśmy się kilku łańcuchów jakie spotkaliśmy po drodze… 
Na szlaku, tuż po posiłku

   No prawie się nie przestraszyliśmy- w jednym momencie gdy Ania z Leszkiem weszli wyżej, ja przepuściłam kilka osób schodzących. Gdy ruch się nieco odkorkował zaczęłam swoje wejście. I wtedy jakiś nieuważny turysta powyżej zepchnął stopą duży kamień. Poczułam tylko powiew ale Leszek stwierdził, że oni u góry widzieli, że ów głaz minął mój bark  dosłownie o kilkanaście centymetrów. Na szczęście nic się nie stało dzięki czemu mogliśmy kontynuować marsz. W międzyczasie całkiem niezła, dość słoneczna pogoda zaczęła się zmieniać. Coraz większe zachmurzenie, coraz silniejszy wiatr. 
Na szczytach, na czerwonym szlaku, wiało już tak potężnie, że czasem musieliśmy kucać żeby nas nie zrzuciło. Szczególnie zagrożony był Lesiu, który przy plecaku miał przypięte dwie karimaty- swoją i Ani. Jak powiał wiatr i Leszek potknąwszy się uniósł ręce to już myślałam, że po chłopie. Na szczęście wyszedł cało z opresji choć to zdarzenie nie spłynęło po nim jak po kaczce bo jego kroki stały się jednak znacznie ostrożniejsze. 
       Czasami pogoda odsłaniała to i owo...



Po jakimś czasie zaczęła nas też atakować marznąca mżawka jednakże gdy zaczęliśmy schodzić zielonym szlakiem w kierunku Hali Kondratowej pogoda wyraźnie zaczęła się poprawiać. Na miejscu zjedliśmy ciepłe zupy i uprosiliśmy Panią by pomimo pełnego obłożenia schroniska pozwoliła nam zostać na noc. Uzyskawszy jej zgodę znaleźliśmy jeszcze siłę i ochotę na partyjkę planszówki krajoznawczej zapraszając do zabawy poznaną w schronisku turystkę. Około 21 atmosfera zaczęła się zagęszczać co wyraźnie dało znak do szukania sobie miejsca noclegowego. Dorwaliśmy miejscówkę przy piecu gdzie zapakowani w śpiwory, na karimatach zasnęliśmy zmęczeni nie tylko trasą ale i doznaniami, których przyroda nam nie oszczędziła.
Następnego dnia wypoczęci i zachęceni piękną pogodą szybko zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na spotkanie ze Śpiącym Rycerzem. Mimo początku września udało nam się wejść na szczyt bez stania w kilometrowych kolejkach.

Najsłynniejszy wabik piorunów 
     Leszkowe zejście po odwiedzinach u Śpiącego Rycerza  
          Po krótkim posiłku i rozkoszowaniu się widokami zimny wiatr przekonał nas do odwrotu. I stamtąd wędrowaliśmy w dół wybierając czerwony szlak do Przełęczy na Grzybowcu a następnie żółty/niebieski szlak, którym zeszliśmy do Gronika. 


Kwaśnica na jagnięcinie

     Pierogi "prawie" ruskie

                                                                    
Wyprawa była udana i pełna niespodzianek a w nagrodę za pokonany dystans pojechaliśmy na kwaśnicę i pierogi do Restauracji Zakopiańskiej by następnie wyruszyć w stronę Opola.