niedziela, 29 kwietnia 2018

Pienińskie libacje - kwiecień 2018

              Królową pienińskich przygotowań została Ula. Znała te tereny, miała znajomości wśród flisaków więc cała organizacja spoczęła na jej barkach. A wymaganiom nie było końca: miejsce na ognisko, możliwość zrobienia grilla no i oczywiście telewizor;) Nie mniej istotna była również bliskość szlaków i ciekawy plan wycieczki. Ale dla Uli nie ma rzeczy niemożliwych i tym sposobem ekipa w składzie: Ewa, Kasia, Łukasz, Ala, Ula, Bogdan , Michał i ja;) spotkała się w pięknym  ośrodku w Szlachtowej. Zwykle jest mi wszystko jedno gdzie śpię, ale to miejsce warto polecić dla rodzin z dziećmi, szczególnie alergikami, bo jest odpowiednio do tego przygotowane a i koszt stosunkowo niewielki. Okej, ale do sedna:) Przecież wyjazd miał być głownie krajoznawczy a nie imprezowy:) 
Pierwszego dnia cel był jasny: Wysoka.
Wąwóz Homole zupełnie bezludny:)

              Trasa początkowo wiodła zakamarkami Wąwozu Homole. Sporo ułatwień , metalowych barierek- bardzo sympatycznie. Po przejściu wąwozu pojawiły się zielone połacie trawy. Zaczęło się pierwsze podejście. Lekko męczące ale za to oferujące piękne widoki. Pierwszy banan, ewentualnie batonik, (który nie umknął uwadze naszej strażnicce dobrej diety:)  do tego solidna porcja wody i można było mknąć dalej.
Przepiękna wiosna:) I łowiecki:)
            
            Dalsza droga wiodła już w lesie, a dokładniej praktycznie w 3/4 poprzez wiatrołom. Ale nie ma tego złego- dodatkowy trening "skoków przez przeszkody". Wszakże ludzie płacą setki złotych by brać udział w Runmageddonie a mieliśmy zupełnie za darmo:)
Ala nawet drzewa powala :)
               
         Po przejsciu na większą wysokość zza drzew zaczeły wyłaniać się Tatry. Piękne, majestatyczne i ośnieżone. Pogoda była idealna. 
Skądkolwiek wieje wiatr zawsze ma zapach Tatr (J.Sztaudynger)

           Jeszcze tylko kilka kroków, pokonanie schodów i upragniony przez niektórych cel. Wysoka. Niewiele miejsca na szczycie, piękny widok i skrzyneczka z pieczątką
 Szczyt Wysokiej

           Ze szczytu schodziliśmy tą samą drogą, i tu już było czuć pierwsze oznaki lęku wysokości i przestrzeni Ali. Pokonywanie stromych zejść okazało się nie lada wyzwaniem ale tu służył pomocą Michał. Dzielnie spacerował obok podając opiekuńczo nie tylko dłoń ale i całe ramię. Dzięki jego wsparciu po drodze nikogo nie zgubiliśmy i w dobrych nastrojach zeszliśmy na dół. Planowaliśmy skomplikowac sobie powrót do domu i w pewnym momencie zgubiliśmy szlak. Nie tylko my- bo i jedna rodzinka która szła za nami. Bez paniki obraliśmy więc leśną dróżkę, która doprowadziła nas do wioski. Jeszcze tylko lekki obiadek, małe piwko i powrót na kwaterę, gdzie zaczynała się druga część imprezy:) A co tam się działo...zostaje w małej chatce grillowej obok pensjonatu:) Choć nie sposób zapomnieć pokazu tańca uszu i picia do dna wysokoprocentowych trunków z kufla:) Przecież do ekipy dojechał Ciastek!. A po hucznym świętowaniu jego przybycia trzeba się było udać do łóżek bo czekała nas interesująca trasa następnego dnia.

              Sobota okazała się być piękna i słoneczna. Lecz nie tylko intensywne słońce wymuszało na niektórych zakładanie ciemnych okularów ;) Tym razem małym busikiem dojechaliśmy do Szczawnicy z której zaczynał się szlak na słynne Trzy Korony. Maszerując mogliśmy podziwiać startujących maratończyków bo w Szczawnicy odbywał się wówczas jakiś festiwal biegów. Pokonaliśmy krótki odcinek i dotarliśmy do przeprawy. 
                    Przeprawa                   
      
      Podróż była krótka acz sympatyczna. Nasze humory równie znakomite, ponieważ wspominaliśmy szaleństwa minionej nocy. Do tego stopnia, że w pewnym momencie flisak z wielkim podziwem spojrzał na Ulę. Bo trzeba przyznać, że jako gospodyni należycie zadbala o nasze samopoczucie dnia następnego, w szybkim tempie eliminując sporą część alkoholu;) A, że utylizacja ta zachodziła w jej przewodzie pokarmowym to ona cierpiała najbardziej.  Ale mimo tych drobnych niedogodności wspaniale radziła sobie z podejściami. Do tego stopnia, że ślad Uli śledziliśmy na podstawie krótkiego mignięcia jej różowej koszulki pomiędzy drzewami. Bo przecież Ula "na kawę się nie umawia ale w góry może iść ".  Niestety w trakcie wędrówki wykruszył się Łukasz, któremu problemy żołądkowe nie pozwoliły kontynuować wycieczki. 
          Po dokonaniu opłaty za wstęp do Parku Narodowego było nam dane wejść na Sokolicę by po raz ostatni móc spojrzeć na pełną krasę reliktowej sosny (6 września 2018 roku została uszkodzona przez śmigłowiec w czasie akcji ratunkowej) .
    Piękność na Sokolicy

         Krótka sesyjka, zachwyt nad wyłaniającymi się Tatrami i rozpoczęliśmy żmudne schodzenie po to by znowu podejść pod górę. Rozdzieliliśmy się w pewnym momencie, ponieważ jedno z przejść było zdecydowanie bardziej urozmaicone widokami przepaści, a nie wszyscy czuli potrzebę by walczyć z własnym lękiem. Najzabawniejsza była mina Ciastka gdy zbiegając z góry zauważył nas siedzące na pieńku i zjadające śniadanie. No cóż od razu było widać kto miał lepsze tempo oraz...skuteczniejszy doping we krwi:)

Urocze widoki ściągają tłumy, ale wcale się temu nie dziwię

            Po niedługim czasie udało nam się wdrapać na Trzy Korony. Wszyscy, bez wyjątku,mieliśmy możliwość podziwiania okolicy z metalowej konstrukcji. Nie jestem zwolennikiem takich rozwiązań ale turystycznie jest to atrakcja:) Podobną atrakcją był zapewne mój monolog podczas schodzenia z tego ustrojstwa prowadzony w celu odwrócenia uwagi Ali od otaczających ją przestrzeni;) Ale i to udało nam się opanować:) Droga powrotna zaprowadziła nas do Sromowców Niżnych skąd busikiem wróciliśmy do Szlachtowej gdzie czekał już na nas niedobitek Łukasz. Zjedliśmy niewiele bo obiad wszamaliśmy w schronisku po drodze i z wielką radością wskoczyliśmy do łóżek bo jedyne o czym marzyliśmy tego dnia był długi i smaczny sen:) 
                                                                     Rusztowanko

Kolejnego dnia nie pozostało już nic innego jak spakować plecaki, walizki i ruszyć w drogę powrotną do domu.... Do Katowic, Czeladzi, Opola, Częstochowy, Poznania, Krakowa i Kielc :) A wracając już planowaliśmy kolejne wspólne szlaki- tym razem w Karkonoszach:)

piątek, 13 kwietnia 2018

Polowanie na krokusy 8.04.2018


          Mieliśmy się z ekipą Górskiego Imprezowania spotkać dopiero w kwietniu ale jak się okazało dałam się im skusić na wspólną akcję pod kryptonimem „Krokusy”.  Sama nie wpadłabym na ten pomysł- wszystko zainicjowała Ula, dla której „krokusowanie” było jednym z punktów na liście marzeń. Oprócz Uli na wycieczkę zdecydowali się jeszcze Kasia i Łukasz oraz Ciastek (ksywka Łukasza ze świętokrzyskiego, której nabawił się poprzez publikację zdjęć z Baraniej ;))
Główna atrakcja kwietniowych tatrzańskich dolin (fot. Ula)
        Wypad spontaniczny więc spakowałam w mały plecak zapas naleśników z masłem orzechowym i bananem (bo nie było nawet kiedy zrobić zakupów)  i o 1 w nocy wsiadłam w autobus do Zakopanego. O ile marsz poranny był jeszcze całkiem znośny to gromadzący się w okolicach południa tłum zaczął mnie przytłaczać. 
Krokusowi koneserzy (fot. Ula)
Do tego wszystkiego jeden z uczestników naszej wyprawy poszedł do WC i słuch o nim zaginął. Po ponadgodzinnym wypatrywaniu gada, przejrzeniu wszelakich toalet ( w końcu z zachwytu krokusami mógł wyciągnąć nogi w najmniej oczekiwanym miejscu) postanowiliśmy wracać w kierunku parkingu. Na samym końcu czekał na nas nie tylko Ciastka pojazd ale również obrażony zagubiony Łukasz. Najważniejsze jednak, że udało nam się opuścić Dolinę w niezmienionym składzie a dodatkowo Ciastuś podwiózł nas do Krakowa dzięki czemu spokojnie złapałam pociąg do Opola. Wyprawę zakończyłam budującą myślą, że całkiem niezłe krokusy rosną  u mamy na działce i może następnym razem pojadę pooglądać je tam , ponieważ narodowe pielgrzymki- nawet w przepięknych okolicznościach przyrody to jednak nie moja bajka ;)
Fioletowe łany- niczym magnes przyciągają turystów (fot. Ula)


poniedziałek, 8 stycznia 2018

Barania Góra 06.01.2018. Początek:)


        Internet ma wielką moc. Dzięki jednej z grup na facebooku poznałam pewną ekipę, która organizowała wspólny górski wypad pod roboczym tytułem „Sylwester po Sylwestrze”. Celem było oczywiście wspólne imprezowanie ale i jakaś delikatna wędrówka też miała być uskuteczniona. Nie mając innych planów postanowiłam zaryzykować i wybrać się razem z nimi. 5 stycznia wsiadłam więc w samochód i pojechałam w Beskid Śląski do Ustronia. Ekipa przybyła nieco wcześniej więc zaliczyli przy okazji wypad do Cieszyna zaopatrując się w główny składnik do nalewek kupiony spod lady w jednym z polecanych punktów;) Szczegółów „górskiego imprezowania” nie mogę upubliczniać, ponieważ przyjęliśmy zasadę „co stało się w Vegas zostaje w Vegas” ale grzeczne wędrowanie jak najbardziej nadaje się do opowiedzenia.
           Głównymi organizatorami wypadu byli Kasia z Czeladzi i Łukasz z Katowic i oni zaplanowali dla nas trasę na Baranią Górę. Niestety część trzynastoosobowej ekipy trochę przespała godzinę pobudki więc summa summarum na szlak wyruszyliśmy dopiero po 14. Bardzo późno zważywszy na zimową porę. A, że w krwi niektórych płynęło więcej alkoholu aniżeli innych składników ekipa na trasie nieco się zubażała. Nie pomagały również zimowe warunki- mokry, marznący śnieg i zapadające ciemności ostatecznie spłoszyły 10 osób i tylko troje z nas- Ewa z Częstochowy, Łukasz ze świętokrzyskiego i ja zdobyło Baranią Górę  niebieskim szlakiem z Wisły CzarneJ
 Kilka zdjęć i powrót tą samą drogą do samochodów. I potem kontynuacja zabawy.
Lekki dwugodzinny szlak, niby nic takiego więc dlaczego zdecydowałam się go opisać? Prosta sprawa, ponieważ to ten wypad ten był początkiem akcji wspólnych wędrówek zaplanowanych na cały rok. Spotkanie przypadkowych ludzi z jedną wspólną pasją – i nie myślę tu o zamiłowaniu do zakrapianych imprez- sprawiło, że mogliśmy ułożyć plan wspólnego poznawania szlaków w polskich górach. Zatem ciąg dalszy tej historii na pewno nastąpi. A pierwszy wypad to kwietniowe PieninyJ

wtorek, 12 września 2017

Czerwone Wierchy 09-10.09. 2017



Od dawna Ania, kuzynka mojego dobrego kolegi Lesia, chciała pochodzić po polskich Tatrach. Na co dzień zamieszkuje i pracuje w Niemczech więc tym trudniej było zgrać nasze terminy i dodatkowo wstrzelić się w dobrą pogodę. Ale udało się i w trójkę spakowaliśmy plecaki  po czym wyruszyliśmy w stronę Zakopanego. Plan był prosty – Czerwone Wierchy. Postanowiliśmy przejść trasą krótszą ale z utrudnieniem od razu na Małołączniak bo do Gronika, skąd prowadził szlak, było łatwiej wrócić po auto dnia następnego;).

Wyjechaliśmy nocą by w godzinach porannych zacząć naszą wędrówkę. Zaopatrzeni w plecaki z ekwipunkiem noclegowym ruszyliśmy niebieskim szlakiem.
Pogoda zachęcająca do wędrówki

 Mimo niewyspania szło się całkiem nieźle- szczególnie gdy w okolicach Kobylarzowego Żlebu zjedliśmy dania instant zalane wodą z termosu, który zmieścił się w moim bagażu. Posileni jakże wartościowym posiłkiem ;) nie przestraszyliśmy się kilku łańcuchów jakie spotkaliśmy po drodze… 
Na szlaku, tuż po posiłku

   No prawie się nie przestraszyliśmy- w jednym momencie gdy Ania z Leszkiem weszli wyżej, ja przepuściłam kilka osób schodzących. Gdy ruch się nieco odkorkował zaczęłam swoje wejście. I wtedy jakiś nieuważny turysta powyżej zepchnął stopą duży kamień. Poczułam tylko powiew ale Leszek stwierdził, że oni u góry widzieli, że ów głaz minął mój bark  dosłownie o kilkanaście centymetrów. Na szczęście nic się nie stało dzięki czemu mogliśmy kontynuować marsz. W międzyczasie całkiem niezła, dość słoneczna pogoda zaczęła się zmieniać. Coraz większe zachmurzenie, coraz silniejszy wiatr. 
Na szczytach, na czerwonym szlaku, wiało już tak potężnie, że czasem musieliśmy kucać żeby nas nie zrzuciło. Szczególnie zagrożony był Lesiu, który przy plecaku miał przypięte dwie karimaty- swoją i Ani. Jak powiał wiatr i Leszek potknąwszy się uniósł ręce to już myślałam, że po chłopie. Na szczęście wyszedł cało z opresji choć to zdarzenie nie spłynęło po nim jak po kaczce bo jego kroki stały się jednak znacznie ostrożniejsze. 
       Czasami pogoda odsłaniała to i owo...



Po jakimś czasie zaczęła nas też atakować marznąca mżawka jednakże gdy zaczęliśmy schodzić zielonym szlakiem w kierunku Hali Kondratowej pogoda wyraźnie zaczęła się poprawiać. Na miejscu zjedliśmy ciepłe zupy i uprosiliśmy Panią by pomimo pełnego obłożenia schroniska pozwoliła nam zostać na noc. Uzyskawszy jej zgodę znaleźliśmy jeszcze siłę i ochotę na partyjkę planszówki krajoznawczej zapraszając do zabawy poznaną w schronisku turystkę. Około 21 atmosfera zaczęła się zagęszczać co wyraźnie dało znak do szukania sobie miejsca noclegowego. Dorwaliśmy miejscówkę przy piecu gdzie zapakowani w śpiwory, na karimatach zasnęliśmy zmęczeni nie tylko trasą ale i doznaniami, których przyroda nam nie oszczędziła.
Następnego dnia wypoczęci i zachęceni piękną pogodą szybko zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na spotkanie ze Śpiącym Rycerzem. Mimo początku września udało nam się wejść na szczyt bez stania w kilometrowych kolejkach.

Najsłynniejszy wabik piorunów 
     Leszkowe zejście po odwiedzinach u Śpiącego Rycerza  
          Po krótkim posiłku i rozkoszowaniu się widokami zimny wiatr przekonał nas do odwrotu. I stamtąd wędrowaliśmy w dół wybierając czerwony szlak do Przełęczy na Grzybowcu a następnie żółty/niebieski szlak, którym zeszliśmy do Gronika. 


Kwaśnica na jagnięcinie

     Pierogi "prawie" ruskie

                                                                    
Wyprawa była udana i pełna niespodzianek a w nagrodę za pokonany dystans pojechaliśmy na kwaśnicę i pierogi do Restauracji Zakopiańskiej by następnie wyruszyć w stronę Opola.




niedziela, 4 czerwca 2017

Majówka 28-30.04. 2017

Tegoroczna majówka była bardzo długa, natomiast prognozy pogodowe niezbyt optymistyczne. Ze względu na obowiązki odpadała mi też sobota. W związku z tym musiałam zweryfikować plany rowerowe i pomyśleć nad alternatywnym spędzeniem tego czasu. Jako, że od jakiegoś czasu jestem zmotoryzowana nie byłam uzależniona od rozkładu jazdy pociągów więc mogłam dość dowolnie wybrać kierunek wyprawy. Namówiłam moją warszawska koleżankę niestety ona źle się poczuła i ostatecznie pojechałam z Grześkiem- dla niego była to pierwsza wycieczka w polskie góryJ.
Posiedziałam trochę w internecie i postanowiłam zrobić małą bielską pętelkę-taką na dwa dni wędrówki. 
Nasza trasa na mapie;)
Wyruszyliśmy około 8 z Opola kierując się wskazaniami mapy Google. Bezproblemowa, szybka trasa nawet dla takiego kierowcy-świeżaka jak ja. Po około dwóch godzinach byliśmy u celu podróży i prawdziwym wyzwaniem było znaleźć takie miejsce do zaparkowania auta, żeby nie raziło w oczy straży miejskiej i policji. Ostatecznie wolfi  został w Bielsku-Białej Aleksandrowicach a my po uzupełnieniu zapasów pożywienia w pobliskiej Biedronce ruszyliśmy na szlak. Początkowo terenem nizinnym z Bielska do wioski Jaworze między domkami jednorodzinnymi , betonową drogą. Szlak może niezbyt komfortowy ale takie już są uroki pętliJ Spokojnym tempem doszliśmy do parku, którego jednakże nie zwiedziliśmy ze względu na dużą ilość spacerujących- przecież nie po to uciekaliśmy z miasta na majówkę by przepychać się między ludźmi.  Znaleźliśmy żółty szlak i poszliśmy jego ślademJ Znów czekał nas asfaltowy kawałek ale nie trwał zbyt długo, przed pierwszym większym podejściem zrobiliśmy sobie małą przerwę na drugie śniadanie- wokół nie było nikogo. Oj tego potrzebowałam. Pogoda była ok- nie za goraco ale i nie za zimno i – co najważniejsze- bezdeszczowo. Pierwszy poważniejszy przystanek to schronisko na Błatniej- tam wypiliśmy herbatę, zjedliśmy co nieco i poszliśmy w kierunku Klimczoka. 
Troszkę śniegu jeszcze było- przy schronisku na Błatniej
Grzesiek dziarsko dźwigał swój plecak choć zdarzyły się słabsze chwile przez co, po konsultacji postanowiliśmy sobie darować wejście na szczyt i od razu ruszyć do Chaty Wuja Toma gdzie planowaliśmy nocleg. Chata mnie zachwyciła – przemiły właściciel, pyszne jedzenie, personalizowane talerze, genialna łazienka. 
Schroniskowa łazienka (!)
Koszt noclegu w sali zbiorowej to tylko 30zł , warto dodać, że byliśmy w niej sami. Dla piwoszy nie lada gratka- robione specjalnie dla Chaty piwo pasterskie. Ciemne, dobrze schłodzone smakowało wybornie. Po nasyceniu oczu widokami rozpościerającymi się sprzed Chaty w stronę Szczyrku udaliśmy się do pokoju bo 8 stopni na zewnątrz skutecznie nas wymroziło.

Widoki tuż przed Chatą










Żurek Chatkowy:) No i szarlotka:)






Rano wstaliśmy , zjedliśmy
ciepłe śniadanie i wyruszyliśmy dalej. Zeszliśmy niebieskim szlakiem do Szczyrku, w pobliskim sklepie kupiliśmy prowiant i picie i skierowaliśmy się ku Sanktuarium bo stamtąd czarnym szlakiem ruszyliśmy w kierunku schroniska Chata na Groniu, a później żółtym do Mesznej i dalej- do Wilkowic. W Wilkowicach ponownie uzupełniliśmy zapas napojów i zgodnie z planem wyszukaliśmy czarny szlak, który według naszej mapy miał nas zaprowadzić do Chaty na Rogaczu. Coś jednak poszło nie tak o czym przekonaliśmy się już w trakcie wędrówki bo szliśmy i szliśmy i końca widać nie było choć miał być to skrót. No ale jak to ze skrótami bywa, szczególnie przy upartej Izie i jej chęci przetestowania nowych butów w strumykach zamiast krótszej trasy zaistniało ryzyko, że nie dotrzemy do miejsca noclegowego przed zmrokiem. Okazało się po drodze, ze czarny szlak na jaki weszliśmy wcale nie prowadzi do Chaty na Rogaczu a do jednego z najbardziej drętwych schronisk jakie znam – schroniska PTTK-u na Magurce Wilkowickiej. Co więcej- jest to najdłuższy szlak do tego schroniska od strony Wilkowic. Przyznaję, że ta informacja (uzyskana od napotkanych na trasie wędrowców) trochę mnie ubawiła. Niezbyt szczęśliwy był jednak Grzesiek szczególnie, że prócz odległości trasa obfitowała w kałuże, strumyki i kupę błota co nie ułatwiało spaceru. Jednakże wbrew obawom udało nam się dotrzeć bez korzystania z czołówek i bez strat w ludziach ( istniało ryzyko, że zmęczony i wkurzony Grzesiek ubije mnie gdzieś po drodze). 
Nasz"skrót" zaznaczony linią przerywaną, trasa której nie znaleźliśmy to ta ze strzałką
          Zapłaciłam za nocleg ( 50zł/os nocleg w pokoju 2-osobowym z łazienką- tylko taki był dostępny) i poszliśmy do pokoju. O jedzeniu schroniskowym nic nie mogę powiedzieć, ponieważ bufet zamknięty jest od 19, a my przybyliśmy po 20 więc nie mieliśmy okazji niczego spróbować. Dobrze, że mieliśmy zapasy ze sobą więc najedzeni i wykąpani dość szybko udaliśmy się na spoczynek. Początkowo kolejnego dnia mieliśmy jeszcze zrobić trasę około 6 godzinną ale Grzesiek poprosił byśmy nieco to skrócili. Poszliśmy więc spać z myślą, że jutro czeka nas dwugodzinne zejście do Bielska Białej-Lipnika i powrót samochodem do Opola.
Butki ubłocone po szlaku na Magurkę
I tak też się stało. Jak pokazała pogoda było to najlepsze rozwiązanie, ponieważ gdy tylko doszliśmy do przystanku autobusowego i złapaliśmy autobus w kierunku Aleksandrowic zaczęło padać. Do tego stopnia, że przed wysiadką po raz pierwszy na tej wycieczce wyciągnęłam kurtkę przeciwdeszczową. Z jedną przesiadką dojechaliśmy do auta i później już tylko pozostało spakowanie plecaków do bagażnika, przebranie obuwia na bardziej komfortowe i dwugodzinna podróż z przystankiem na kawę na Orlenie.

Jak było? SuperJ Pogoda dopisała, drugiego dnia wyszło nawet słoneczko. Współtowarzysz poznał uroki (i niedogodności :P) wędrówki a ja wspaniale się zrelaksowałam. Tak daleka podróż autem bez znajomości trasy uświadomiła mi, że nie taki diabeł straszny jak go malująJ Same korzyściJ

poniedziałek, 8 maja 2017

Dolina Baryczy 27-28.05.2016

Majówki rok temu były dwie. Pierwszą spędziłam z Dagmarą w Krakowie głównie na jedzeniu (Festiwal FoodTrucków, knajpa gruzińska, vege i świetna pizzeria ), choć na jeden dzień wyrwałyśmy się w okolice Bielska. Była to krótka wyprawa, ponieważ kolega nam towarzyszący zaniemógł i wróciłyśmy do jej mieszkania . Zatem więc korzystając z wolnego związanego z Bożym Ciałem postanowiłam pozwiedzać trochę Polskę na rowerze.
Zwerbowałam Tomka i Magdę i zaproponowałam wyjazd do Doliny Baryczy. Trasa nie była moim autorskim pomysłem- zainspirowałam się  szczegółowym opisem innej wycieczki http://www.narowerze.pttk.pl/node/189.
W odróżnieniu od autora powyższego wpisu, zważywszy na nasze dość skromne doświadczenie rowerowe postanowiliśmy trasę podzielić na dwa etapy i przenocować gdzieś po drodze. Wyprawę rozpoczęliśmy w Opolu, wsiadając do pociągu, który zawiózł nas do Wrocławia a następnie kolejnego, z którego wysiedliśmy w Żmigrodzie około godziny 10. Pogoda była dość niepewna, zachmurzone niebo ale z pozytywnym zacięciem zaczęliśmy pedałować. Już chwilę później wjechaliśmy do parku z ruinami zamku. Widok był wyjątkowy jednakże strach przed deszczem i rozsądek nakazał nam z powrotem wskoczyć na siodełko by kontynuować podróż. Czerwonym rowerowym szlakiem ruszyliśmy przed siebie mijając Żmigródek i Gatkę aż do Rudy Sułkowskiej. Warto wspomnieć, że trasa od Gatki do Olszy prowadziła przez piaszczystą drogę w lesie. Tempo znacznie nam spadło, dużo wysiłku kosztowało utrzymanie kierownicy. Czuliśmy się prawie tak, jakbyśmy jechali bałtyckim wybrzeżem. Na szczęście resztę trasy do Rudy Sułowskiej pokonaliśmy bez przesadnego wysiłku.  Dalej drogi okazały się równie przyjemne i nieuczęszczane - doprowadziły nas do 
Milicza, do którego wjechaliśmy przez pachnący różanecznikami park pałacowy ( pałac pięknie odrestaurowano, a w jego wnętrzu mieści się obecnie Technikum Leśne).

Stawy Milickie, piękno przyrody
To właśnie w Miliczu ustanowiliśmy kres pierwszego etapu podróży. Początkowo załatwiałam nocleg w Schronisku Młodzieżowym natomiast dzień przed wyjazdem zarządca odmówił nam rezerwacji kierując do hotelu pracowniczego. Warunki wystarczające, nasze rowery zostały zamknięte osobno, co pozwoliło wierzyć, że dotrwają do dnia następnegoJ . Po chwili odpoczynku, tym razem bez rowerów poszliśmy obejrzeć okolicę. Trzeba przyznać, że miasteczko było niezwykle urokliwe. Fantastycznie wykorzystane pieniądze unijne, wyciągnięte na piedestał lokalne skarby – tego mogłaby się od Milicza uczyć niejedna gmina kraju. Wielkie akwarium, w którym pływały ryby milickich stawów, uroczy rynek z aleją siatkarskich gwiazd, pałac, fajne place zabaw, genialne trasy rowerowe- całkiem niezłe miejsce na weekendowy wypad rodzinny.


 Tym razem reklama nie kłamała :)



Wspaniale oznaczone atrakcje turystyczne


Tuż przy wieży widokowej
Następnego dnia ruszyliśmy w kierunku Odolanowa zahaczając o Wieżę Obserwacyjną Ptaków Niebieskich w Grabownicy. Pogoda była super. Nie za ciepło, nie za zimno, bezdeszczowo. Dzięki temu  kolejne kilometry uciekały spod nóg. Jednak po jakimś czasie najszczuplejszej Madzi tyłek zaczął odmawiać współpracy. Mimo niedogodności zacisnęła zęby i nasze tempo było całkiem niezłe. A zważywszy na to, że przed wycieczką jej jednorazowy wypad rowerowy nie przekraczał raczej 30 km  pokonanie w sumie ok 150km przez dwa dni było nie lada wyzwaniem. Tuż przed Ostrowem Wielkopolskim przeżyliśmy chwile grozy, ponieważ nieco zgubiliśmy szlak ( nie mieliśmy mapy, prócz wydrukowanych – niestety na czarno-biało -fragmentów z internetu) i baliśmy się, że nie zdążymy na pociąg powrotny do domu. Na szczęście spory zapas czasu pozwolił nam dotrzeć do dworca ponad godzinę przed odjazdem więc mieliśmy czas by w pobliskim parku odpocząć, zjeść lody i napić się cydru przed czekającą nas drogą do Opola.

Następnego dnia gdy z Tomkiem wstaliśmy postanowiliśmy pojechać do Decathlonu po spodenki z pampersem dla niego. Najprawdopodobniej uchroniło mnie to przed niechybną śmiercią, ponieważ gdy obudziła się Magda nie byłam w jej zasięgu. Wyprawa okazała się wspaniałą przypominajką o istnieniu niektórych mięśni. Na szczęście zakupy nam się przedłużyły a moja urocza współlokatorka pojechała w tym czasie do swoich rodziców na dalszą rekonwalescencjęJ Mimo tych drobnych niedogodności cała trójką postanowiliśmy to jeszcze nie raz powtórzyć, szczególnie, że dla naukowca-biologa, jakim jest Magda, Dolina Baryczy okazała się nie tylko fantastycznym miejscem wypoczynku ale również możliwością ciekawych badań terenowych.
A następnego dnia wraz z Tomkiem postanowiłam pojechać do Raciborza...Rowerem:) I deszcz, którego uniknęliśmy w Dolinie Baryczy złapał nas w Zdzieszowicach:) Efektem było 40-kilometrowe pedałowanie w ulewie. Lecz gdy dotarliśmy ( o zgrozo! do bezdeszczowego) Raciborza widok zdziwionej mamy na balkonie wynagrodził wszystkie trudy. 93 km w nogach by przyjechać na spóźniony Dzień Matki:)  Było warto!

niedziela, 5 czerwca 2016

Tatry 28-30.08.2015

        Tydzień wcześniej byłam w Bieszczadach ale wyjazd w Tatry planowany był jakiś czas... Miała być Orla Perć ale na wyprawę zabrała się z nami Ola i Wiktor i biorąc pod uwagę doświadczenie Oli postanowiliśmy nieco spuścić z tonu. W piątek przyjechałam do Raciborza, razem z Olą obskoczyłyśmy Biedronkę i Lidla żeby zrobić małe zakupy. W kierunku Zakopanego ruszyliśmy dość późno, ponieważ musieliśmy poczekać na to aż książę Wiktor spakuje plecak - przyznaję, że zaskoczył wszystkich bo jego bagaż wyglądał jakby jechał na 3 tygodnie a nie na 3 dni:) W efekcie pod Zakopane dotarliśmy późnym wieczorem - rezerwując nocleg w drodze, 6km od turystycznej, górskiej stolicy Polski.
  Wiktor i jego plecak...

        Pobudka była zaplanowana dość wcześnie- na tyle by zdążyć przygotować śniadanie i ruszyć w kierunku początku wędrówki. Jurek zawiózł nas do Kuźnic i ustaliliśmy, że w trójkę (Wiktor, Ola i ja) będziemy już się wspinać a on zostawi samochód w Strażnicy Straży Granicznej i nas dogoni na szlaku.

Udaliśmy się niebieskim szlakiem, ponieważ mimo, że dłuższy to jednak ciut łatwiejszy. Udało nam się ominąć pielgrzymki, ponieważ dość wczesna godzina sprawiła, że część turystów pozostała jeszcze na kwaterach. 
W drodze do Przełęczy pod Kopami

Jurek dogonił nas dopiero na Przełęczy pod Kopami, bo tam mieliśmy pierwszy dłuższy odpoczynek co utwierdziło nas, że tempo było dobre :) Ola z plecakiem pomykała jak młoda sarenka, co niewątpliwie zachwyciło jej mężczyznę:)
  Tatrzańskie krajobrazy, Wiktor i Olcia:)

Z Przełęczy pod Kopami ruszyliśmy do Murowańca - pogoda wspaniała i takaż sama widoczność 
Pocztówkowe Tatry
Mur-beton jedno z najfajniejszych tatrzańskich schronisk: Murowaniec

      Od Murowańca droga na Zawrat już oczywista - niebieskim szlakiem. Trasa widokowa, szczególnie gdy dojdzie się do Czarnego Stawu Gąsienicowego


Czarny Staw Gąsienicowy
        Od Stawu zacząły się pojawiać pierwsze ekspozycje. Już tam nieco rozdzieliliśmy siły- ja z Wiktorem szliśmy z przodu a Ola z Jurkiem kawałek za nami. Jurek wziął ze sobą uprząż i karabińczyki aby Ola się mogła podpinać pod łańcuchy co okazało się świetnym wyjściem, szczególnie zważywszy na pielgrzymki turystów. Trasa na zawrat była bardzo zatłoczona, co po raz kolejny pokazało mi, że letnie miesiące to niezbyt madry pomysł na tatrzańskie szlaki. Był moment, że myślałam, że nie wytrzymam i naprawdę huknę dziewczynę gdy pomimo moich próśb szła tuż za mną i wkładała dłoń dokładnie w to samo miejsce gdzie ja przed sekundą miałam stopę... A co by się stało gdybym tę stope chciała tam cofnąć bo okazałoby się, że nie umiem znaleźć lepszego punktu podparcia do kolejnego kroku??? I bez tego w Tatrach w tym czasie zginęło zdecydowanie zbyt wielu ludzi ...Latający ciągle helikopter był przerażający.

Wędrówka na Zawrat

Zawrat


Poszukiwania turystki, która zaginęła- już po powrocie dowiedzieliśmy się, że znaleziono ją martwą :(
         

Na szczęście cało i zdrowo dotarliśmy z Wiktorem na Zawrat i po jakimś czasie spotkać się z Jurkiem i Olą. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy do Doliny Pięciu Stawów. 
Dolina Pięciu Stawów Polskich i... Jurka plecak:)
       Do schroniska trafiłam pierwsza, pogrążona w rozmowie z poznanym na Zawracie przygodnym turystą. Opłaciłam nasz pobyt i zastanawiałam się, które miejsce na glebie upatrzyć sobie do snu naszej ekipy. Schronisko było przepełnione- Wiktor wyladował na stole:) A ja mimo miejsca w środku nocy postanowiłam przenieść się na zewnątrz bo było tak przeraźliwie goraco, że nie mogłam zasnąć. I tu świetne porównanie - położyłam się na stole koło stawu, na ławeczce w śpiworze, bieliźnie termicznej i puchówce i przy 17stopniach dało radę się wyspać o wiele przyjemniej niż tydzień wcześniej w Bieszczadach w namiocie:)
Noc w schronisku
        Rankiem wstaliśmy, zjedliśmy i ruszyliśmy w kierunku Morskiego Oka. Osobiście nie przepadam za tamtymi rejonami ale dla tych co w Tatrach byli pierwsi raz musieliśmy je "zaliczyć"

Trasa malownicza...



Moje tradycyjne selfie :) Z trasy do Morskiego Oka i z nim na pokładzie :)

Gdy już tam dotarliśmy oczywiście była nagroda dla niekierowców w postaci zimnego piwka. By później dać radę przemierzyć asfaltówkę. Do Zakopanego dotarliśmy autobusem, później do Kuźnic po auto i do domu:) Było super:)