niedziela, 1 września 2013

Bieszczady

   W swoim życiu schodziłam wiele górskich szlaków. Beskidy, Góry Stołowe, Tatry zwiedzałam już z rodzicami gdy miałam po kilka lat, a później z naszą treningową ekipą w szkole średniej i na studiach. Bieszczady pozostawały nieodkryte.
   Aż zdarzyła się okazja gdy mogłam zgrać swoje plany z planami Jurka, gdy podróż tak długa nie była problemem związanym z brakiem urlopu. Majówka 2013 obfitowała w wystarczającą ilość wolnych dni. Zatem kurs obraliśmy wyjątkowy: Bieszczady.
   Postanowiliśmy jechać komunikacją zbiorową by nie być uzależnionym od miejsca zaparkowania samochodu. Trasę Racibórz- Zagórz pokonaliśmy korzystając z PKP. Początkowo pociąg, później autobusowa komunikacja zastępcza. Dzięki temu, że korzystaliśmy ze zniżki Ty i Raz Dwa Trzy oraz mojej ulgi doktoranckiej koszt przejazdu był bardzo atrakcyjny bo ok 26zł od osoby. Z Zagórza złapaliśmy autokar do Komańczy (koszt ok 5zł) - miejsca, które obraliśmy za początek naszej wędrówki. Ze względu na to, że przybyliśmy dość późno (po bagatela 10h od rozpoczęcia wyprawy) mieliśmy naprawdę niewiele czasu na znalezienie noclegu przed zmrokiem. Nieopatrznie omineliśmy schronisko myśląc, że nie będzie problemu z kwaterą. Problem był. Widocznie nie budziliśmy zaufania, lub- co jest zdecydowanie bardziej prawdopodobne- nie wyglądaliśmy na osoby, które zostawią w danym miejscu jakieś niebotyczne pieniądze.
Summa summarum po półtorejgodzinnych poszukiwaniach udało nam się wynająć pokój (30zł od osoby), z którego jednak musieliśmy się ewakuować następnego dnia przed godziną 6. Jak się później okazało-wyszło nam to na dobre.
   Wyruszyliśmy rankiem doszliśmy do sklepu gdzie zaopatrzyliśmy sie w chleb, batoniki i wodę. Jurek dzielnie przyjął na siebie całe nasze zapasy płynów. Z załadowanymi plecakami udaliśmy się w stronę Jezior Duszatyńskich. Trasa długa i żmudna ale bez większych podejść. Po pewnym czasie jednak plecak zaczął nieco ciążyć  a i marsz z czasówką znacznie słabszą niż tą wynikającą z mapy nieco  demotywował. Jednak urok jezior zrekompensował wiele. Poczułam klimat piosenek SDM-u, wtopiłam się w Bieszczady i mimo zmęczenia chłonęłam atmosferę:
 Anioły są takie ciche, zwłaszcza te w Bieszczadach :)


Duszatyńskie Jeziorka, baza noclegowa wielu turystów przed atakiem Chryszczatej

   Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej, zaczęły się większe podejścia. Chryszczata, Przełęcz Żebrak, Wołosań. Nie chcę myśleć ile razy przeklinałam pod nosem pomysł wędrówki z plecakiem. Wypracowałam najlepszą metodę przypinania go: pod górę odpinać pas piersiowy by łatwiej było oddychać, z górki zapinać go z powrotem by plecak dobrze trzymał się ciała i stanowił z nim jedność. Zabranie kijków trekkingowych okazało się pomysłem iście genialnym dzięki czemu uniknęłam bólu kolan. W 10 godzinie wędrówki było mi już wszystko jedno a czerwony szlak mienił mi się niebieskimi barwami. By nie tracić czasu przystanek robiliśmy co godzinę... patrzyłam na zegarek z wielką nadzieją. Ale po chwili zwątpienia i "czułym" ogarnięciu przez towarzysza wzięłam się w garść. Schronisko w Cisnej stało się prawdziwą oazą a nie fatamorganą. Gdy dotarliśmy do celu, prawie po 11godzinach marszu czułam, że nieco zawiodłam ale gdy obsługa schroniska dowiedziała się o naszej wędrówce i czasówce i była pełna podziwu stwierdziłam, że nie jest aż tak źle. Mapa, którą mieliśmy była specyficzna, przynajmniej tak sobie to tłumaczę:) Za nami dotarła też grupa turystów, których w namiotach spotkaliśmy na Jeziorkach- oni trasę Komańcza-Cisna rozłozyli na dwa dni...tak zazwyczaj robi większość bieszczadników. Wieczorem odpoczywaliśmy przy ognisku słuchając bieszczadzkich opowieści zaproszonego przez opiekunów Bacówki pod Honem bajarza. Warto wspomnieć, że obsługa schroniska przesympatyczna a proponowane przez nich naleśniki i pierogi wyśmienite. Cena noclegu ze względu na majówkę nieco wyższa niż standardowo (36zł) udało nam się jednak przespać na łóżkach unikając podłogi.
   Następnego dnia zmodyfikowaliśmy nieco początkowe plany wędrówki ze względu na moją niedyspozycję. Zamiast 7 godzinnego szlaku wybraliśmy krótszy- 5godzinny w kierunku schroniska Jaworzec. Trasa wiodła lasem, co z jednej strony ułatwiało marsz w słońcu lecz jednocześnie ograniczało wspaniałe bieszczadzkie widoki. Podejść było kilka, szczególnie przed Falową,  poza tym spokojna trasa. Na koniec skróciliśmy sobie nieco drogę wybierając "szlak" przez rzekę, To zaoszczędziło dobre pół godziny marszu:) Kije okazały się nieodzowne w celu łapania równowagi gdyż nurt na środku był dość wartki
Moja osobista przeprawa:) (fot. J.G)

Schronisko Jaworzec i jego nowoczesne rozwiązania techniczne, które jako inżynier i miłośnik natury szczerze doceniam

   W Jaworzcu było już sporo ludzi, nocowaliśmy na zbiorowej sali w mniejszej chacie bacówki. Towarzystwo w dużej mierze takie samo jak w Cisnej, szlak schroniskowy okazał się najpopularniejszy. Po rozmowach ze współbiesiadnikami postanowiliśmy, że następnego dnia wyjdziemy dość wcześnie ze względu na pielgrzymkę pozostałych turystów i ograniczoną pojemność następnego punktu naszej wyprawy: Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej.
Ze względu na kończące się zapasy wody postanawiliśmy się rozdzielić- ja sama poszłam na Przełęcz Orłowicza a mój współtowarzysz zszedł do wioski by później nieco do mnie dołączyć. Samotna wędrówka jest emocjonująca lecz jednocześnie dość niebezpieczna. Dzięki chwilowemu rozstaniu miałam możliwość nieco jej zakosztować mając jednak mocne poczucie bezpieczeństwa i ewentualną dłoń asekuracji. Marsz minął bardzo szybko, dotarłam na miejsce 40minut przed czasówką mimo biwakowania na miękkim mchu tuż przed Przełęczą. Warto wspomnieć, że właśnie w tym miejscu Bieszczady odkryły przede mną w pełni swój niebywały urok...
Gdzieś na samotnym szlaku...

   Trasa była widowiskowa ale też zatłoczona ze względu na niewielką trudność przejścia. Mijaliśmy sporo turystów i do Chatki Puchatka dotarliśmy około godziny 13. Mieliśmy mozliwość wybrania miejsca na pryczach. W schronisku nie ma wody więc zrobiliśmy sobie dzień dziecka. Relaksowaliśmy się leżąc na trawce i czytając książkę w przepięknym otoczeniu. Słońce jednak szybko zniknęło a silnie wiejący wiatr zapowiedział potężną burzę. Schronisko się zapełniło, zmęczeni turyści z utęsknieniem czekali na opuszczenie przez biesiadników sali jadalnej by móc rozłożyć swoje posłania na zimnej kamiennej podłodze. A my w towarzystwie trzech przyszłych prawników, dwóch tatusiów z synami zasnęliśmy na łóżkach goszcząc na ziemi turystyczne małżeństwo,dla którego brakło miejsca w jadalni.
   Pogoda się zaczęła kręcić a my już u kresu wyprawy zeszliśmy do Wetliny. Było to 3 maja więc szanse skorzystania z komunikacji są praktycznie zerowe. Sześcioma autami złapanymi na stopa dotarliśmy do Sanoka skąd udało nam się zdążyć na autobus do Rzeszowa a stamtąd na połączenie kolejowe do Raciborza przez Katowice. Około północy dotarliśmy do domów. Zmęczeni ale szczęśliwi. Mieliśmy wymarzoną aurę, przeszliśmy fragment Bieszczad... Marzenie nr 1 spełnione. Ale już wiem, że na pewno jeszcze tu wrócę :)



1 komentarz:

  1. W Cisnej 10lat zaczęła się moja miłość do Bieszczad. I trwa do tej pory. W żadnych innych górach nie czuję się tak dobrze. I marzę o kolejnym tam wyjeździe..

    OdpowiedzUsuń