środa, 26 sierpnia 2015

Poznajemy Opolszczyznę (Opole-Nysa-Jarnołtówek-Opole) 14-16.08.2015

       Jestem Raciborzanką i z urodzenia i z przekonania. Okolice mojego miasta znam dość dobrze, był czas by je poobjeżdżać najpierw z rodzicami a później z ekipą przyjaciół gdy chcieliśmy odmienić leniwą niedzielę w aktywne spędzanie wolnego czasu. Przez jakiś czas mieszkałam koło Wrocławia, okolice Wzgórz Trzebnickich były piękne lecz wówczas nie miałam roweru a i inne rzeczy zaprzątały głowę by móc poznać ten teren dogłębnie pod względem rowerowych walorów turystycznych. Nie chciałam by tak samo stało się z okolicami Opola. Już wcześniej, zanim kupiłam nowy rower przemierzałam najbliższe tereny ze wskazaniem na Jeziora Turawskie. Tym razem wykorzystując weekend postanowiliśmy z kolegą zrobić objazdówkę Opole-Nysa-Jarnołtówek-Opole.


     Załadowaliśmy w plecaki śpiwory, namiot ciuchy oraz zapasy wody i jedzenia, ponieważ obawialiśmy się, że świąteczny czas 15 sierpnia uniemożliwi nam zakupy na bieżąco. W piątek ze względów zawodowych wyruszyliśmy po 18 z zamiarem pokonania około 20 km do Szydłowa gdzie zamierzaliśmy rozbić obóz i mieć dobry, pozamiejski start trasy nyskiej. 
Trasa przebiegła dość sprawnie i po ok 1,5 godziny dotarliśmy do miejsca, które wcześniej odwiedziłam z kolegami z mojej grupy treningowej. Mały akwen, punkt czerpania wody. Dla miejscowych "Zwierciadło", dla twórców ścieżki przyrodniczej "Jeżowy Staw"
Zwierciadło- małe ale urocze

Rozbiliśmy namiot, zjedliśmy kolację, wypiliśmy herbatę, do której wodę zagotowaliśmy w ognisku. Nie paliliśmy wielkiego ognia bo w tym roku Polskę nawiedziła ogromna susza i naprawdę niewiele trzeba było by spłonął las. Kiedy zrobiło się dość chłodno, po opłukaniu się w stawie (choć tam jest zakaz kąpieli, ale ciężko mówić o pływaniu gdy wody ledwo za kolana) położyliśmy się w naszych śpiworach. Światło czołówki sprawiło, że nasz namiot zaczęły atakować jakieś bzyczące potwory. Okazało się, że rozbiliśmy obóz pod gniazdem szerszeni, które pobudzone wysoką temperaturą i światłem zaczęły atakować. Moją pierwszą myślą było uciekać ale po krótkiej dyskusji stwierdziliśmy, że rozsądniejszym wyjściem będzie dokładne zabarykadowanie domostwa, zgaszenie światła i próba zaśnięcia niż ryzyko ucieczki z namiotu i dodatkowe rozdrażnienie owadów. Rano wstaliśmy przed 6 . Dokładnie spakowaliśmy wszystko w plecaki , ja zabrałam oba i w try miga opusciłam zagrożony teren a Jacek w tym czasie odpinał śledzie i ewakuował cały namiot. Na szczęście szerszenie jeszcze spały a my mogliśmy obejrzeć ich piękne wielkie gniazdo. Szybkie śniadanie i wyruszyliśmy w drogę w kierunku Nysy.
      Po drodze mijaliśmy wioski, trasa była spokojna i bezpieczna.  W Tułowicach był otwarty sklep, uzupełniliśmy braki w wyżywieniu i dostaliśmy kilka wskazówek od porannych "klientów". Jechaliśmy przez Łambinowice, widzieliśmy ogromny cmentarz jeńców wojennych. Koniecznie trzeba tam wrócić aby zapoznać się z historią tego obozu zagłady. 
Tablica informacyjna dotycząca Obozu Jeńców Wojennych w Łambinowicach

     Do Nysy dojechaliśmy spokojnym tempem. Plan był taki, żeby odpocząć nad Jeziorem Nyskim przed kolejnym etapem czyli wyprawą do Jarnołtówka. Ale jeszcze po drodze ujrzałam znak prowadzący do Altany Eichendorffa i koniecznie musiałam się tam udać bo, jakby nie było Eichendorff  pochodzi spod Raciborza (urodził się w Łubowicach)
Altana Eichendorffa w Nysie
     Ciekawostką, choć przykrą jest to, że w Altaie zmarł długoletnii opiekun pamięci Eichendorffa, działacz lokalny Josef Paul Rock, o czym informuje pamiątkowa tablica:
      Po zwiedzeniu Altany pojechaliśmy nad Jezioro. Było paskudnie bo woda obrzydliwa. Ale wykorzystaliśmy okazję by się trochę przespać i przetrwać upał przed wyruszeniem w dalszą drogę. Około godziny 15 zwinęliśmy dobytek i pojechaliśmy dalej, w trakcie zaczęło padać więc schowaliśmy się pod filarami na jednej z głównych miejskich ulic Nysy. Byliśmy tam ponad godzinę siedząc na karimacie a drugą osłaniając się od rozchlapywanej przez samochody wody. Gdy przestało lać ruszyliśmy w trasę z zamiarem ominięcia drogi wojewódzkiej, niestety zostaliśmy pokierowani właśnie na nią. Jazda po mokrej, dziurawej nawierzchni w dość intensywnym ruchu była okropna. Ale przetrwaliśmy i dotarliśmy w jednym kawałku do Głuchołaz. Szybki rekonesans i dalej do Jarnołtówka. Tu już było przyjemnie choć nasze nogi wyraźnie odczuły zmianę terenu na zdecydowanie bardziej górzysty:) Ale gdy dotarliśmy do Jarnołtówka od razu skierowaliśmy się do świetnej pizzeri i wynagrodziliśmy sobie trudy. Po pysznym i sutym obiedzie ( a raczej obiadokolacji bo to ok 19 było) zaczęliśmy szukać noclegu. Marzyło nam się łóżko i gorący prysznic natomiast w okolicy wszystkie pokoje były pozajmowane więc chcąc nie chcąc wylądowaliśmy w namiocie w ogródku agroturystyki. Wielki plus, że kuchnia i łazienka były do naszej dyspozycji więc chociaż gorąca kąpiel i herbata była nam dane. W namiocie się źle nie spało, powiedziałabym, że bardzo przyjemnie tym bardziej, że w pobliżu nie było żadnych szerszeni :)
A tak wyglądała nasza trasa drugiego dnia

      Trzeciego dnia pozostało nam wrócić do Opola. Wstaliśmy przed 9, do 10 zjedliśmy śniadanie, pożegnaliśmy się z właścicielami agroturystyki i przez Prudnik udaliśmy się w kierunku domu. Postanowiliśmy jak najkrócej jechać krajówką więc nadłożyliśmy nieco drogi jadąc przez Prężynkę, Prężynę, Białą i Łącznik. Póżniej już trasa była zdecydowanie najmniej przyjemna. Ruchliwa, dobrze zrobiona droga pełna samochodów rozwijających wielkie szybkości. Przed Prószkowem odpoczeliśmy nad stawem rybnym w Przysieczu i potem prostą drogą do domu.

     W ciągu tej wyprawy zrobiliśmy ok 170 km. Z plecakami, które następnym razem koniecznie zamienimy na sakwy. Zdecydowanie łatwiej manewrować ciałem bez tego balastu na barkach. Ale oboje wróciliśmy bardzo zadowoleni i mądrzejsi o topografię tego kawałka Opolszczyzny. Gdzie następna wyprawa? Czas pokaże :)

niedziela, 26 lipca 2015

Grecja, Olimp, Mitikas ( sierpień 2014 r.)

     Bloga zaniedbałam, pora nadrobić zaległości. Na szczęście tuż po podróży napisałam tekst, teraz nieco go tylko przeredagowałam. Ale opinie, wrażenia i entuzjazm...z relacji " na goraco" :).

     O zdobyciu Mitikasa myślałam od pierwszej chwili, gdy podnóża pasma Olimpu ujrzałam podczas pierwszej greckiej wycieczki w 2012 roku. Wówczas zabrakło czasu ale od tamtej pory miałam, wraz z Jurkiem,  nadzieję tam wrócić i zaatakować najwyższy szczyt Grecji. Początkowo był plan, że wyprawa będzie dwudniowa- głównie ze względu na problemy komunikacyjne, ponieważ dojazd do Prioni  z Nei Pori nie był prosty i obfitowałby w przesiadki. Jednakże w naszym pensjonacie spotkaliśmy trzyosobową rodzinkę, która podobnie jak my zamierzała się wspiąć na Mitikas. I która, w odróżnieniu od nas, nastawiła się na jednodniowy atak. Krótka rozmowa i zapadła decyzja o wynajmie samochodu, która sprawiła, że plan ten był możliwy do realizacji.
      Wyprawę na Mitikas planowaliśmy na piątek, w środę poszliśmy do biura zapytać o wynajem samochodu jednak okazało się że w najbliższym czasie nic nie mają. Auto dostaliśmy ostatecznie w sobotę o godzinie 22. W niedzielę zatem czekała nas historyczna chwila:)
Żeby nie budzić dziewczyn z pokoju spałam z chłopakami, w sumie ciężko tu mówić o spaniu - najpierw Wiki tak walnął głową w ścianę, że  wystraszona hałasem przebudziłam się o 23 a potem to juz Jurek koncertował chrapaniem do rana więc jak się zdrzemnęłam to najwyżej pół godziny. O 3.50 pobudka, szykowanie kanapek, Jurka pakowanie(ja zrobiłam to wcześniej) i o 4.50 wyruszyliśmy w kierunku Litochoro a potem dalej do Prioni.
     W pobliżu Nei Pori nie było stacji, nie mogliśmy zatankować auta w sobotę wieczorem, myśleliśmy ze zrobimy to po drodze. Dali nam Pandę bo tylko takie auto było na stanie. Wskaźnik paliwa informował również, że będziemy jechać  na rezerwie.
Po drodze mijaliśmy stacje benzynowe ale żadna nie była czynna- tam nie ma stacji całodobowych!!!! Dodatkowo dzieciak z auta dostał mdłości przez co musieliśmy się zatrzymać aby nie zapaskudzić wypożyczonego samochodu. Do Prioni skąd mieliśmy wyjście na szlak było 43km. Paliwa starczyło nam na 41 km...
Auto stanęło, nie pozostało nam nic innego tylko zepchnąć je na pobocze i ruszyć w góry zostawiając kłopot na potem (wzorem Scarlet, która na każdą niedogodność reagowała " pomyślę o tym jutro")
Po 2 km asfaltowej drogi  ukazała się budka sugerująca, że jesteśmy koło miejsca wyjścia na szlak. Była godzina 6.00, czołówki były potrzebne tylko przez chwile a później już mogliśmy je schować. Po 20 minutach marszu kobieta z rodzinki - Ela poprosiła o przerwę. Popatrzyliśmy zdziwieni bo planowaliśmy przystanki najwyżej co godzinę świadomi jak długa trasa przed nami. I wtedy postanowiliśmy ze my pójdziemy swoim tempem i poczekamy na nich w schronisku. Dojście do niego mi i Jurkowi zajęło ok 2,5 godziny. Im 3h10min. Po spotkaniu postanowiliśmy ze my pójdziemy już na Mitikas osobno i spotkamy sie przy samochodzie. I jeżeli nam sie uda wcześniej zejść pomyślimy co zrobimy by zdobyć paliwo.
      Spacer był męczący, słonce zaczęło się przebijać więc zrobiło się gorąco. Małe plecaki nie przeszkadzały w marszu tym bardziej, że przy schronisku Jurek odciążył mnie z jednej butelki. Początkowo było zielono i pięknie, im wyżej w góry tym roślinność stawała się bardziej karłowata aż do praktycznie całego jej zaniku nie licząc kłujących traw.
Okolice 2100m n.p.m czyli schroniska A na trasie E4 Masywu Olimpu

        Mijaliśmy sporo ludzi, kilkoro nas mijało i tak na zmianę. W trasie poznawałam nowych ludzi z różnych krajów, kilka słów skąd i dokąd zmierzamy sprawiało że niektórzy robili wielkie oczy. Na jednym z przystanków po zwyczajowym "hello" z innymi turystami usłyszałam jak nastolatka mówi do mamy po polsku "ooo taki plecak chcę" wskazując na mój z wystającą rurką. A ja na to " nooo tak plecak z Polski, z allegro:)" Zagadaliśmy do nich, oni szykowali się do zejścia bo wyższe partie ich zniechęciły. Zapytawszy najpierw dokąd schodzą(do Prioni) wpadłam na pomysł by zapytać czy jak im dam gotówkę to czy mogliby nam dowieźć paliwo i zostawić przy aucie. Chciałam im dać 20 euro, nie zgodzili się, mówili ze wezmą 5 (benzyna po 1,8euro), że napełnią nam dwie butelki po wodzie mineralnej bo tylko takie zbiorniki mają. W końcu wcisnęliśmy im 7 euro i ruszyliśmy dalej przywdziawszy dodatkowe bluzy bo zrobiło się zimno od wiatru.
      Zamiast wybrać łatwiejszy szlak pod szczytami zaniosło nas na Skalę a stamtąd już roztoczył się widok na mityczny tron Zeusa. Prowadziły do niego skaliste zbocza i zaczęła się pierwsza w moim życiu tak długa wspinaczka. Szlo mi opornie bo pierwszy raz miałam do czynienia z takim wyzwaniem. Kijki przytroczyłam do plecaka i z uwaga śledziłam miejsca gdzie w miarę bezpiecznie mogę położyć nogę. W jednym krytycznym momencie, gdy chciałam ustąpić komuś miejsca wspięłam się w takie miejsce gdzie miałam tylko gołą wyślizganą ścianę i zero pomysłu co dalej. Jakimś cudem utrzymałam się na rękach, uspokoiłam emocje i dość dużym wysiłkiem mocno rozciągnęłam ciało do pierwszej widocznej podpory. Taka wędrówka zajęła nam sporo czasu - jakieś 3h po skałach. Moment zwątpienia? Był gdy para co szła przed nami mając przejść na ostatnią "prostą" pod Mitikasa cofnęła się z drogi mówiąc ze po tej drugiej stronie jest bardzo, bardzo niebezpiecznie. Jurek zapytał jak się czuję a jak dałam znak, że OK, ruszyliśmy dalej. Faktycznie wspinaczka była nieco cięższa a eksponowania większe niż dotychczas choć w sumie co za różnica czy spadnę na kamienie z 10 czy 15 metrów i tak się zabiję:) Było też miejsce gdzie była jakąś taka 60cm szpara pod która była wielka przepaść- tam musiałam skorzystać z pomocnej dłoni współtowarzysza. Na skałach zauważyliśmy tez ze komuś spadł prowiant- wisiał smętnie na półce skalnej, Jurek trochę ryzykując poszedł po niego a były w nim trzy nieco strzaskane pomidory. Zimne, soczyste- przepyszne:):):) A później to już szczyt, wielka radość i odpoczynek:) 


Trudy trekkingu z elementami wspinaczki wysokogórskiej wynagrodzone przez niesamowity widok. Zeus łaskawie odsłonił chmury zasnuwające niebo ukazując zarówno połacie lądu jak również Morza Egejskiego:) Cudnie:)
Grecki szczyt szczytów- Mitikas (2917m n.p.m)

      20 min oddechu i droga powrotna tym samym szlakiem choć wspinaczka z powrotem łącznie z zejściem ze Skali zajęła mi już tylko 1,5h - chyba oswoiłam się z przestrzenią i skałkami. Owszem bolały nieco nadgarstki ale poza tym całkiem w porządku. Trasa do schroniska minęła błyskawicznie- wyprzedziliśmy wszystkich. W schronisku szybka zimna cola i marsz do samochodu. Oj tu już się dłużyło a Jurek wrednie śpiewał "ta droga jest bez końca, zupełnie bez znaczenia..." "ta droga długa jest...nie wiadomo czy ma kres..." :) Jak zeszliśmy na asfalt i po kolejnym zakręcie nie widziałam samochodu to zaczęłam pod nosem warczeć ze złości. Oj jak się te 2km dłużyły:) ale jak ujrzeliśmy auto i rodzinkę ulżyło- oni zadowoleni, że nas widza a nam w głowie kołatało się tylko jedno pytanie "jest paliwo????" jak potwierdzili , że zastali dwie napełnione butelki tuż przy kołach samochodu, byliśmy w 7 niebie;) Na 3 l paliwa spokojnie dojechaliśmy do Litochoro i tam dotankowaliśmy a potem ruszyliśmy w trasę powrotną. Na szlaku byliśmy 14h. Nasza współtowarzysząca rodzinka pół godziny krócej ale oni doszli tylko do podnoży Skali. Przecenili swoje możliwości mimo, iż myśleli że po wejściu na Rysy sa zaprawieni w boju.

      Podsumowując: dotychczas była to najcięższa moja wyprawa, najtrudniejszy szlak no i te skałki... Tempo mieliśmy bardzo dobre i co najważniejsze najbardziej zaskoczyło mnie to, że następnego dnia obyło sie bez zakwasów:):);) Wróciliśmy do domku, dziewczyny dały nam obiadokolację przy której zasypiałam. Łyk wina dopełnił wszystkiego. O 23 byłam już w łóżku, zmęczona ale szczęśliwa:)
     Najwyższy szczyt Polski za mną, najwyższy szczyt Grecji również... Pora chyba przejść Orlą Perć. A Mitikas był próbą generalną :D


Ps. Zdjęcia dodam jak je odnajdę