niedziela, 29 kwietnia 2018

Pienińskie libacje - kwiecień 2018

              Królową pienińskich przygotowań została Ula. Znała te tereny, miała znajomości wśród flisaków więc cała organizacja spoczęła na jej barkach. A wymaganiom nie było końca: miejsce na ognisko, możliwość zrobienia grilla no i oczywiście telewizor;) Nie mniej istotna była również bliskość szlaków i ciekawy plan wycieczki. Ale dla Uli nie ma rzeczy niemożliwych i tym sposobem ekipa w składzie: Ewa, Kasia, Łukasz, Ala, Ula, Bogdan , Michał i ja;) spotkała się w pięknym  ośrodku w Szlachtowej. Zwykle jest mi wszystko jedno gdzie śpię, ale to miejsce warto polecić dla rodzin z dziećmi, szczególnie alergikami, bo jest odpowiednio do tego przygotowane a i koszt stosunkowo niewielki. Okej, ale do sedna:) Przecież wyjazd miał być głownie krajoznawczy a nie imprezowy:) 
Pierwszego dnia cel był jasny: Wysoka.
Wąwóz Homole zupełnie bezludny:)

              Trasa początkowo wiodła zakamarkami Wąwozu Homole. Sporo ułatwień , metalowych barierek- bardzo sympatycznie. Po przejściu wąwozu pojawiły się zielone połacie trawy. Zaczęło się pierwsze podejście. Lekko męczące ale za to oferujące piękne widoki. Pierwszy banan, ewentualnie batonik, (który nie umknął uwadze naszej strażnicce dobrej diety:)  do tego solidna porcja wody i można było mknąć dalej.
Przepiękna wiosna:) I łowiecki:)
            
            Dalsza droga wiodła już w lesie, a dokładniej praktycznie w 3/4 poprzez wiatrołom. Ale nie ma tego złego- dodatkowy trening "skoków przez przeszkody". Wszakże ludzie płacą setki złotych by brać udział w Runmageddonie a mieliśmy zupełnie za darmo:)
Ala nawet drzewa powala :)
               
         Po przejsciu na większą wysokość zza drzew zaczeły wyłaniać się Tatry. Piękne, majestatyczne i ośnieżone. Pogoda była idealna. 
Skądkolwiek wieje wiatr zawsze ma zapach Tatr (J.Sztaudynger)

           Jeszcze tylko kilka kroków, pokonanie schodów i upragniony przez niektórych cel. Wysoka. Niewiele miejsca na szczycie, piękny widok i skrzyneczka z pieczątką
 Szczyt Wysokiej

           Ze szczytu schodziliśmy tą samą drogą, i tu już było czuć pierwsze oznaki lęku wysokości i przestrzeni Ali. Pokonywanie stromych zejść okazało się nie lada wyzwaniem ale tu służył pomocą Michał. Dzielnie spacerował obok podając opiekuńczo nie tylko dłoń ale i całe ramię. Dzięki jego wsparciu po drodze nikogo nie zgubiliśmy i w dobrych nastrojach zeszliśmy na dół. Planowaliśmy skomplikowac sobie powrót do domu i w pewnym momencie zgubiliśmy szlak. Nie tylko my- bo i jedna rodzinka która szła za nami. Bez paniki obraliśmy więc leśną dróżkę, która doprowadziła nas do wioski. Jeszcze tylko lekki obiadek, małe piwko i powrót na kwaterę, gdzie zaczynała się druga część imprezy:) A co tam się działo...zostaje w małej chatce grillowej obok pensjonatu:) Choć nie sposób zapomnieć pokazu tańca uszu i picia do dna wysokoprocentowych trunków z kufla:) Przecież do ekipy dojechał Ciastek!. A po hucznym świętowaniu jego przybycia trzeba się było udać do łóżek bo czekała nas interesująca trasa następnego dnia.

              Sobota okazała się być piękna i słoneczna. Lecz nie tylko intensywne słońce wymuszało na niektórych zakładanie ciemnych okularów ;) Tym razem małym busikiem dojechaliśmy do Szczawnicy z której zaczynał się szlak na słynne Trzy Korony. Maszerując mogliśmy podziwiać startujących maratończyków bo w Szczawnicy odbywał się wówczas jakiś festiwal biegów. Pokonaliśmy krótki odcinek i dotarliśmy do przeprawy. 
                    Przeprawa                   
      
      Podróż była krótka acz sympatyczna. Nasze humory równie znakomite, ponieważ wspominaliśmy szaleństwa minionej nocy. Do tego stopnia, że w pewnym momencie flisak z wielkim podziwem spojrzał na Ulę. Bo trzeba przyznać, że jako gospodyni należycie zadbala o nasze samopoczucie dnia następnego, w szybkim tempie eliminując sporą część alkoholu;) A, że utylizacja ta zachodziła w jej przewodzie pokarmowym to ona cierpiała najbardziej.  Ale mimo tych drobnych niedogodności wspaniale radziła sobie z podejściami. Do tego stopnia, że ślad Uli śledziliśmy na podstawie krótkiego mignięcia jej różowej koszulki pomiędzy drzewami. Bo przecież Ula "na kawę się nie umawia ale w góry może iść ".  Niestety w trakcie wędrówki wykruszył się Łukasz, któremu problemy żołądkowe nie pozwoliły kontynuować wycieczki. 
          Po dokonaniu opłaty za wstęp do Parku Narodowego było nam dane wejść na Sokolicę by po raz ostatni móc spojrzeć na pełną krasę reliktowej sosny (6 września 2018 roku została uszkodzona przez śmigłowiec w czasie akcji ratunkowej) .
    Piękność na Sokolicy

         Krótka sesyjka, zachwyt nad wyłaniającymi się Tatrami i rozpoczęliśmy żmudne schodzenie po to by znowu podejść pod górę. Rozdzieliliśmy się w pewnym momencie, ponieważ jedno z przejść było zdecydowanie bardziej urozmaicone widokami przepaści, a nie wszyscy czuli potrzebę by walczyć z własnym lękiem. Najzabawniejsza była mina Ciastka gdy zbiegając z góry zauważył nas siedzące na pieńku i zjadające śniadanie. No cóż od razu było widać kto miał lepsze tempo oraz...skuteczniejszy doping we krwi:)

Urocze widoki ściągają tłumy, ale wcale się temu nie dziwię

            Po niedługim czasie udało nam się wdrapać na Trzy Korony. Wszyscy, bez wyjątku,mieliśmy możliwość podziwiania okolicy z metalowej konstrukcji. Nie jestem zwolennikiem takich rozwiązań ale turystycznie jest to atrakcja:) Podobną atrakcją był zapewne mój monolog podczas schodzenia z tego ustrojstwa prowadzony w celu odwrócenia uwagi Ali od otaczających ją przestrzeni;) Ale i to udało nam się opanować:) Droga powrotna zaprowadziła nas do Sromowców Niżnych skąd busikiem wróciliśmy do Szlachtowej gdzie czekał już na nas niedobitek Łukasz. Zjedliśmy niewiele bo obiad wszamaliśmy w schronisku po drodze i z wielką radością wskoczyliśmy do łóżek bo jedyne o czym marzyliśmy tego dnia był długi i smaczny sen:) 
                                                                     Rusztowanko

Kolejnego dnia nie pozostało już nic innego jak spakować plecaki, walizki i ruszyć w drogę powrotną do domu.... Do Katowic, Czeladzi, Opola, Częstochowy, Poznania, Krakowa i Kielc :) A wracając już planowaliśmy kolejne wspólne szlaki- tym razem w Karkonoszach:)

piątek, 13 kwietnia 2018

Polowanie na krokusy 8.04.2018


          Mieliśmy się z ekipą Górskiego Imprezowania spotkać dopiero w kwietniu ale jak się okazało dałam się im skusić na wspólną akcję pod kryptonimem „Krokusy”.  Sama nie wpadłabym na ten pomysł- wszystko zainicjowała Ula, dla której „krokusowanie” było jednym z punktów na liście marzeń. Oprócz Uli na wycieczkę zdecydowali się jeszcze Kasia i Łukasz oraz Ciastek (ksywka Łukasza ze świętokrzyskiego, której nabawił się poprzez publikację zdjęć z Baraniej ;))
Główna atrakcja kwietniowych tatrzańskich dolin (fot. Ula)
        Wypad spontaniczny więc spakowałam w mały plecak zapas naleśników z masłem orzechowym i bananem (bo nie było nawet kiedy zrobić zakupów)  i o 1 w nocy wsiadłam w autobus do Zakopanego. O ile marsz poranny był jeszcze całkiem znośny to gromadzący się w okolicach południa tłum zaczął mnie przytłaczać. 
Krokusowi koneserzy (fot. Ula)
Do tego wszystkiego jeden z uczestników naszej wyprawy poszedł do WC i słuch o nim zaginął. Po ponadgodzinnym wypatrywaniu gada, przejrzeniu wszelakich toalet ( w końcu z zachwytu krokusami mógł wyciągnąć nogi w najmniej oczekiwanym miejscu) postanowiliśmy wracać w kierunku parkingu. Na samym końcu czekał na nas nie tylko Ciastka pojazd ale również obrażony zagubiony Łukasz. Najważniejsze jednak, że udało nam się opuścić Dolinę w niezmienionym składzie a dodatkowo Ciastuś podwiózł nas do Krakowa dzięki czemu spokojnie złapałam pociąg do Opola. Wyprawę zakończyłam budującą myślą, że całkiem niezłe krokusy rosną  u mamy na działce i może następnym razem pojadę pooglądać je tam , ponieważ narodowe pielgrzymki- nawet w przepięknych okolicznościach przyrody to jednak nie moja bajka ;)
Fioletowe łany- niczym magnes przyciągają turystów (fot. Ula)


poniedziałek, 8 stycznia 2018

Barania Góra 06.01.2018. Początek:)


        Internet ma wielką moc. Dzięki jednej z grup na facebooku poznałam pewną ekipę, która organizowała wspólny górski wypad pod roboczym tytułem „Sylwester po Sylwestrze”. Celem było oczywiście wspólne imprezowanie ale i jakaś delikatna wędrówka też miała być uskuteczniona. Nie mając innych planów postanowiłam zaryzykować i wybrać się razem z nimi. 5 stycznia wsiadłam więc w samochód i pojechałam w Beskid Śląski do Ustronia. Ekipa przybyła nieco wcześniej więc zaliczyli przy okazji wypad do Cieszyna zaopatrując się w główny składnik do nalewek kupiony spod lady w jednym z polecanych punktów;) Szczegółów „górskiego imprezowania” nie mogę upubliczniać, ponieważ przyjęliśmy zasadę „co stało się w Vegas zostaje w Vegas” ale grzeczne wędrowanie jak najbardziej nadaje się do opowiedzenia.
           Głównymi organizatorami wypadu byli Kasia z Czeladzi i Łukasz z Katowic i oni zaplanowali dla nas trasę na Baranią Górę. Niestety część trzynastoosobowej ekipy trochę przespała godzinę pobudki więc summa summarum na szlak wyruszyliśmy dopiero po 14. Bardzo późno zważywszy na zimową porę. A, że w krwi niektórych płynęło więcej alkoholu aniżeli innych składników ekipa na trasie nieco się zubażała. Nie pomagały również zimowe warunki- mokry, marznący śnieg i zapadające ciemności ostatecznie spłoszyły 10 osób i tylko troje z nas- Ewa z Częstochowy, Łukasz ze świętokrzyskiego i ja zdobyło Baranią Górę  niebieskim szlakiem z Wisły CzarneJ
 Kilka zdjęć i powrót tą samą drogą do samochodów. I potem kontynuacja zabawy.
Lekki dwugodzinny szlak, niby nic takiego więc dlaczego zdecydowałam się go opisać? Prosta sprawa, ponieważ to ten wypad ten był początkiem akcji wspólnych wędrówek zaplanowanych na cały rok. Spotkanie przypadkowych ludzi z jedną wspólną pasją – i nie myślę tu o zamiłowaniu do zakrapianych imprez- sprawiło, że mogliśmy ułożyć plan wspólnego poznawania szlaków w polskich górach. Zatem ciąg dalszy tej historii na pewno nastąpi. A pierwszy wypad to kwietniowe PieninyJ